Miniony rok 2006 z pewnością zasłużył w Polsce na wiele różnych określeń, ponieważ przyniósł nam mnóstwo frapujących wydarzeń w życiu publicznym. Dla mnie będzie się on kojarzył m.in. ze znaczną utratą znaczenia i wpływu przez \"Gazetę Wyborczą\". To prawdziwa rewolucja na rynku krajowych mediów.
Jeżeli dodać świetnie redagowane polityczne strony w drukowanym w największym nakładzie "Fakcie" oraz stały, relatywnie dosyć wysoki poziom czytelnictwa prasy regionalnej, to wyraźnie widać, jak bardzo zmalała rola "GW". Ma ona oczywiście nadal grono swych wiernych zwolenników, patrzących na dookolną rzeczywistość wyłącznie przez pryzmat poglądów jej redaktorów, ale skończyły się już czasy prasowej omnipotencji tej gazety i arbitralnego wyznaczania przez nią standartów społecznych zachowań.
Dziennikarze publicznych oraz komercyjnych stacji radiowych i telewizyjnych nie zaczynają już dnia od uważnego studiowania "GW". Obecnie traktują ją po prostu jako jedno z wielu - i bynajmniej nie posiadającego patentu na słuszność w każdej sprawie - źródeł informacji. Pochwała bądź nagana na jej łamach nie są koniecznie powodami do dumy, ani wstydu w dobrym towarzystwie. Odredakcyjne komentarze nie wyznaczają kanonów jedynie właściwej oceny politycznych, społecznych, obyczajowych, kulturalnych wydarzeń, a wiodące tematy rzadko znajdują kontynuatorów w innych mediach.
Proces utraty rządu dusz Polaków przez "GW" trwał już od dłuższego czasu, ale zdecydowanie przybrał na sile dopiero po ostatnich wyborach parlamentarnych i prezydenckich, wygranych przez środowiska, nie cieszące się sympatią jej redaktorów. Mocne wejście na rynek przychylnego Prawu i Sprawiedliwości (ale nie bezkrytycznego wobec partii braci Kaczyńskich) "Dziennika", połączone z radykalną zmianą w polityce spowodowało widoczną w wielu publicznych debatach złość i frustrację przedstawicieli "GW". Nie mogą oni darować społeczeństwu, że dokonało wyboru wbrew ich światłym radom, a Axelowi Springerowi wdarcia się przebojem na polski rynek prasowy.
W minionych 16 latach odpór wizji świata lansowanej przez Michnika i jego podwładnych dawały jedynie Radio Maryja i niskonakładowe pisma prawicy. Słuchaczy rozgłośni ojca Tadeusza Rydzyka pogardliwie lekceważono na salonach III Rzeczypospolitej, a cichutkiego i w dodatku rozbitego na wiele skłóconych tonów głosu prawicy w ogóle nie brano pod uwagę. "GW" dzieliła więc i rządziła bez większych przeszkód, definiując wedle swojego uznania dobro i zło, wydając niepodważane przez nikogo cenzurki uczestnikom życia publicznego, kwalifikując miłe sobie środowiska jako oazy przyzwoitości, a niemiłe jako bandy oszołomów, usiłujące zawrócić Polskę z drogi ku takiej przyszłości, jaką przewidzieli dla niej polityczni koledzy Michnika.
Kto naraził się wszechwładnej gazecie, nie miał czego szukać w gronie ludzi, wśród których szczególne miejsce zajmowała czołówka dawnej Unii Wolności i postępowa część postkomunistycznej lewicy. Trudno mu było nawet dotrzeć do opinii publicznej ze swoimi argumentami, ponieważ wiele mediów przyłączało się natychmiast (ze strachu? z wyrachowania? z oportunizmu?) do chóru arbitrów elegancji z ulicy Czerskiej i nie dawało szansy wypowiedzi tym, którzy utracili jego zaufanie.
Ten ostracyzm należy już na szczęście do przeszłości, chociaż dziennikarze "GW" wciąż nie mogą przyzwyczaić się do nowej sytuacji, w której ich sądy nie są więcej traktowane jak prawdy objawione. Ale też i wychowane przez nią elity (trafnie nazwane przez wiceministra Ludwika Dorna "wykształciuchami") znalazły się obecnie jeśli nie w głębokiej defensywie, to na pewno w solidnych tarapatach, tracąc poważanie obywateli RP, którzy mają teraz do wyboru wiele - głoszonych z taką samą medialną mocą - różnych opinii na każdy temat.
Jerzy Bukowsk
KATALOG FIRM W INTERNECIE