Podziemie lat 80. walczyło z systemem dyktatury i fałszu. Pseudopodziemie współczesne walczy w ramach demokracji i z demokratycznie wybranymi władzami oraz z kilkoma redakcjami – pisze publicysta
Mam sporą tolerancję na alkohol oraz na poglądy sprzeczne z moimi, a mimo to obu tych używek unikam. Los płata wszakże figle. Zwiedziony nazwiskiem autorki, z którą częściej się zgadzam, niż nie zgadzam, zasiadłem spokojnie do lektury artykułu Joanny Lichockiej „Wszystko już było". No, niestety, to nie artykuł, to denaturat czerwonoarmisty, głowa pękała mi już w połowie lektury. Tyle nieprawdy na jednej stronie gazety!
Artykuł ma służyć obronie osób wznoszących hasła i trzymających transparenty głoszące konieczność oddania pod sąd takich zbrodniarzy, zdrajców i pachołków Moskwy, jak Tusk, Komorowski i Klich. Wydaje mi się, że można bronić poglądu o całkowitej i nieskrępowanej wolności słowa (chociaż ja go nie podzielam – w pierdlu powinni kończyć ci, którzy układają krzyż z puszek po piwie Lech). Jednak w artykule „Wszystko już było" mamy do czynienia z natrętnym powtarzaniem nieprawd. Budzi to mój sprzeciw, bo jestem z tych, dla których konserwatyzm i prawica to wybór nie tylko polityczny, ale również etyczny. Polska prawicowa ma być Polską bardziej prawą – inaczej jaki jest sens jej budowania?
Można realistycznie założyć, że każdy ruch polityczny działający dzisiaj w Polsce posługuje się przeinaczeniem i pomówieniem. Dziennikarz/dziennikarka nie musi jednak stosować trików polityków. Niech oni przeinaczają, my świat objaśniajmy.
Jak „Solidarność"?
Przeinaczenie pierwsze z artykułu Lichockiej to zrównywanie demonstracji organizowanych z okazji 10 kwietnia z demonstracjami z lat stanu wojennego, a ruchu „gazetopolskiego" z „Solidarnością" lat 80.
W działaniach podziemnej „Solidarności" zawarty był ogromny ładunek rewolucji moralnej. W działaniach 10-kwietniowców mamy wiele emocji, ale żadnej rewolucji moralnej nie można się po nich spodziewać.
Podziemie lat 80. walczyło z systemem dyktatury i fałszu. Pseudopodziemie współczesne walczy w ramach demokracji i z demokratycznie wybranymi władzami oraz z kilkoma redakcjami.
„Solidarność" formułowała czysty, oparty na doświadczeniu narodu projekt życia w prawdzie. Nie da się tego zestawić z żądaniem, aby władza wreszcie „ujawniła" swój udział w tuszowaniu śledztwa, które przecież, gdyby było prowadzone przez „polskie" (tzn. „nasze") władze, na pewno by pokazało, że „zamach" ... etc.
Czasem pojęcie „zamach" używane jest w nomenklaturze niby-rewolucjonistów jako metafora tak poważnego zaniedbania ze strony rządu, że nie wystarcza samo słowo „wina". Czasem jest to dosłowny, lapidarny opis przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Można pojąć, że publicyści widząc autentyzm emocji tłumu, bronią go z nieco przesadną estymą, zwłaszcza kiedy aktywistom protestów grożą procesy. Nie można pojąć, że przedstawiają kretynizmy spod pałacu pochwalnie, jako trafną diagnozę i trafne postulaty.
Jak stan wojenny?
Przeinaczenie drugie z artykułu Lichockiej to podkreślanie analogii – kiedyś stan wojenny, dzisiaj rządy PO. I dalej: kiedyś propaganda komunistyczna, dzisiaj propaganda PO. Kiedyś służby komunistyczne, dzisiaj służby w rękach PO.
Nie raz, nie dwa urągałem legendzie polskiej opozycji Stefanowi Niesiołowskiemu z powodu bredni komuno-PiS-tycznych. Polegały one na ciągłym porównywaniu Ziobry, Macierewicza, Kaczyńskiego itd. z Berią, Moczarem, Gomułką. W rezultacie nauczyciel historii w polskiej szkole ma przed sobą uczniów, którym wydaje się, że z Gomułki naśmiewano się tak jak z Kaczyńskiego – w popularnych programach radiowych, a stan wojenny polegał głównie na tym, że CBA łapało łapówkarzy.
Lichocka (podobnie jak Ewa Stankiewicz) wpada w grzech komuno-PeO-tyzmu. „Kłamstwo jest oczywiste i totalne. Dobiega niemal z każdego tytułu, każdego kanału informacyjnego. Wyziera z najmniejszych kątów"... Ale czytam o tym totalnym kłamstwie nie w podziemnym biuletynie, lecz w wielkonakładowej „Rzeczpospolitej", słyszę... no, chociażby tam, gdzie występuje red. Lichocka, nawet w TOK FM.
Oto inny cytat z artykułu „Wszystko już było": „A słowa: „obelżywe dekoracje, gniewne hasła i przemowy", to raport „Żołnierza Wolności" z demonstracji w 1984 roku czy „Wyborczej" z 2011 roku? Wszystko już było, proszę państwa – owszem, zmieniły się niektóre szyldy, ale miotane słowa są te same". Aaa! Nie w słowach, nie w szyldach, lecz w całej, jakże na szczęście odmiennej rzeczywistości kryje się wielka różnica pomiędzy PRL a dzisiejszą Polską. Różnicę tę zawdzięczamy również takim ludziom, jak obecny prezydent i obecny premier, a także wielu redaktorom „Gazety Wyborczej".
I tak dochodzę do przeinaczenia trzeciego, energicznie podnoszonego przez „gazetopolaków", a uwiarygodnionego piórem Lichockiej – diabolicznego, na poły agenturalnego charakteru obecnej władzy i usłużnych mediów. Publicystka z zachwytem pisze o haśle „By-łeś w ZO-MO, by-łeś w OR-MO, Te-raz jes-teś za Plat-for-mą", a przecież to najgłupsza z głupich (tyle że zabawna i rytmiczna) analiza elektoratu PO. Podobnie jak wytykanie TVN protoplastów w „Żołnierzu Wolności", a „GW" w „Trybunie Ludu". Litości.
Mięsko armatnie
Muszę się zastrzec – na podstawie tego, co przedstawił do tej pory polski rząd i co ujawniał raport MAK, nie można, moim zdaniem, wyrobić sobie jasnego zdania na temat skali zaniedbań władz polskich w trakcie przygotowywania lotu prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska. Nie jestem zamknięty również wobec wniosku, że wizyta była przygotowana nie dość starannie, że wygrał odruch: skoro to prezydent tak się upiera przy wizycie mimo wizyty premiera, to ranga jego lotu jakoś, może odruchowo i nieformalnie, będzie obniżona. Albo też – że aby uniknąć „niepotrzebnej awantury", ktoś machnął ręką, a nie powinien.
Wątpliwości tego typu to jedno, budowanie konstrukcji politycznych, w których mgła, zamach, Rusek, Komoruski, hel, sąd, „Mgła", Targowica przeplatają się z ideą obudzenia Polski, to co innego. Nieufne wysłuchiwanie tego, co ma do powiedzenia minister Klich czy jego premier, jest dorzeczne, wynika z naszego doświadczenia. Radowanie się, że „odporni na szczucie" ludzie odrzucą z góry każde wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej, które nie pokryje się z ich wyobrażeniem na temat tych przyczyn, jest niedorzeczne.
Niedorzeczne. I moralnie co najmniej dwuznaczne, bo zupełnie przedmiotowo traktujące demonstrantów „gazetopolskich". Wielu z nich to zagubieni i zepchnięci na margines życia publicznego ludzie, którzy słyszą teraz, że są jedynymi obrońcami szlachetnej sprawy. Jeżeli ich sprawa wygra, zostaną porzuceni. Słyszą od liderów partii o pięknej nazwie, że dokonują rewolucji. Są tylko mięskiem armatnim. Ich histerię, niesmaczną czasami, naprawdę, nazywa się zrywem narodowym.
Rozumiem mechanizm „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie". Pamiętam, że schemat, w którym oburzenie na rządy PiS – LPR
– Samoobrony nazwano walką o demokrację, był zastosowany przez PO z dobrym skutkiem. Rozumiem polityków PiS, którzy chcą dzisiaj rozegrać podobnego robra. Krytykowałem ówczesne media za przekroczenie granicy między kontrolerem władzy a opozycją polityczną – nie my, ludzie mediów, jesteśmy do wygrywania wyborów, tylko partie polityczne. Odtrutką na tamto mieszanie pojęć nie jest jednak mieszanie takie samo, tylko „nasze".
Nasze sukinsyny?
Napominanie polityków i mediów prowadzących grę nie fair wobec Prawa i Sprawiedliwości jest w sytuacji medialnej nierównowagi całkiem na miejscu. Udowodnić bym nie potrafił, a przecież mam intuicję podobną, pozwalam sobie sądzić, do Ewy Stankiewicz i Joanny Lichockiej: niejeden z aktorów zaangażowanych w media „głównego nurtu" dokonał rok temu antypisowskiej analizy sytuacji „po Smoleńsku". Uznał, że mit smoleński jest niebezpieczny, bo wzmacnia PiS, więc trzeba budować kontrmit – że za katastrofę odpowiada Kancelaria Prezydenta, prezydencki generał Błaszczyk, sam prezydent Kaczyński itd.
W walce z tym, co interpretujemy jako brak obiektywizmu, złą wolę, przeinaczanie rzeczywistości, nie należy jednak dolewać do jednej trucizny drugiej. Złota myśl przypisywana Franklinowi Delano Rosseveltowi na temat zbrodniarzy-antykomunistów: „Sukinsyny, ale nasze sukinsyny", jest wybaczalna w umyśle polityka, ale nie w umyśle dziennikarzy. Na wszelki wypadek dodam, że „nasze sukinsyny" to metafora.
Autor jest nauczycielem i publicystą, współpracuje z „Dziennikiem Gazetą Prawną" i Radiem TOK FM
Jan Wróbel
Rzeczpospolita, rp.pl
KATALOG FIRM W INTERNECIE