W odpowiedzi na teorie spiskowe pojawia się totalne lekceważenie, kpiny, okrzyki „spieprzaj, dziadu” do zmarłego prezydenta i „jeszcze jeden” pod adresem jego żyjącego brata – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”
Z dnia na dzień coraz bardziej przestajemy być wspólnotą. Rok po smoleńskiej katastrofie podziały idą coraz głębiej. To już nie tylko ostry konflikt polityczny, ale bardzo mocno pogłębiający się konflikt społeczny czy nawet kulturowy. Emocje nie tylko w Sejmie są ogromne. Oskarżenia o zdradę i zaprzaństwo z jednej, o szaleństwo i sianie nienawiści, lżenie, wykluczanie z polskości z drugiej strony. Lista epitetów i oskarżeń, jakie padły z obu stron, robi się coraz dłuższa.
Zrywają się nitki
Niesamowite jest, w jak błyskawicznym tempie rośnie to napięcie, jak gwałtownie zrywają się łączące nas nitki. W wielu domach dochodzi do awantur podczas dyskusji o polityce, znajomi przestają ze sobą rozmawiać. Jedni malują transparenty stawiające Tuska i Komorowskiego obok Stalina, inni manifestacyjnie odmawiają wieszania flag w rocznicę katastrofy, w której zginęli przedstawiciele polskiej elity z prezydentem na czele.
Smutny był widok mojego osiedla, warszawskich ulic, na których 10 kwietnia 2011 r. z trudem odnajdywałem wiszące flagi. Było ich bardzo, bardzo mało. Na Krakowskim Przedmieściu było ich dużo, a ludzi przyszło na pewno więcej, niż opisywały to mainstreamowi media. Choć na pewno mniej niż rok temu. I nie ukrywajmy – nie było tam atmosfery refleksji i zadumy nad stratą, którą ponieśliśmy. Był gniew. Była manifestacja polityczna.
Czy obecni 10 kwietnia 2011 r. na Krakowskim Przedmieściu ludzie nie mieli prawa wyrażać gniewu? Oczywiście, że mieli. Co więcej – ten gniew łatwo jest zrozumieć. Trudno było powstrzymać emocje, oglądając filmik, na którym warszawskie służby porządkowe gasiły znicze przed pałacem. Trudno powstrzymać gniew, kiedy Rada Miasta, które jest stolicą Polski, nie zgadza się na jakiekolwiek uczczenie ofiar katastrofy.
Trudno powstrzymać gniew, kiedy władze Warszawy nakazują zbieranie z ulicy tulipanów, które położyli tam ludzie chcący wspominać Marię Kaczyńską. Kiedy widzą, że wrak samolotu po roku wciąż nie wraca do kraju. Kiedy dzieje się wszystko to, o czym pisała Ewa Stankiewicz w swoim wczorajszym tekście w "Rzeczpospolitej". Rozumiem gniew tych ludzi spod Pałacu Prezydenckiego. Rozumiem gniew Stankiewicz.
Jednak rozumieć gniew nie oznacza aprobować jego podsycanie.
Osobisty ból Jarosława Kaczyńskiego jest poza jakąkolwiek dyskusją. Często zapominamy, że to nie tylko polityczny lider, ale też człowiek, który przeżył ogromną stratę.
Myślę jednak, że urządzenie 10 kwietnia 2011 r. politycznej manifestacji nie było dobrym pomysłem i nie służy ani projektowi politycznemu Kaczyńskiego, ani całej Polsce.
Rozumiem, co prezes PiS miał na myśli, używając słów Zbigniewa Herberta. Kaczyński ma wielką zdolność do używania sformułowań, które robią potem niebywałą karierę. Zabawne, swoją drogą, że w używaniu erudycyjnych odniesień specjalizuje się szef ugrupowania, które jest zwykle opisywane jako – mówiąc najoględniej – partia ludzi źle wykształconych.
Wracam jednak do "zdradzonych o świcie". Oczywiście lider partii ma prawo używania i dowolnego wykorzystywania słów poetów. Tym bardziej że ma prawo czuć, iż państwo polskie nie zrobiło wobec swoich obywateli wszystkiego, kiedy widzi, co dzieje się ze śledztwem w tak ważnej dla Polaków sprawie, kiedy po roku wrak polskiego samolotu i czarna skrzynka z niego ciągle są w rękach rosyjskich.
Zagubieni ludzie
Ale Kaczyński wie też doskonale, że używanie takiej metafory na politycznym wiecu w powszechnym odczuciu zostanie odebrane jako oskarżenie obecnych władz o zdradę narodową. A to jest bardzo szkodliwe. Tak samo jak kończenie pieśni "Boże coś Polskę" słowami "Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie" – a tak śpiewał Jarosław Kaczyński 10 kwietnia, co było widać w telewizyjnych relacjach. Przekaz dla wielu odbiorców jasny: Polska jest dziś zniewolona, pod obcą okupacją, obecne władze to obóz zdrady narodowej.
Druga strona z kolei odsądza tych, dla których sprawa wyjaśnienia katastrofy jest bardzo ważna, którzy uważają, że to kwestia polskiej suwerenności, od czci i wiary. Teksty "Gazety Wyborczej" w rok po katastrofie smoleńskiej były pełne jadu i zaciekłości. W wydaniu na rocznicę katastrofy szef "Gazety Wyborczej" Jarosław Kurski we wstępniaku pod obiecującym tytułem "Składamy hołd ofiarom. Wszystkim" trzy czwarte tekstu poświecił agresywnemu atakowi na wszystkich tych, którzy w sprawie katastrofy mają inne zdanie niż on.
"Z obchodów żałobnych uczyniono rodzaj religii – nie miłości i pojednania, ale nienawiści i zemsty" – pisał Kurski w drugim zdaniu wstępniaka ociekającego nienawiścią. Nie było w jego tekście cienia refleksji nad tragedią sprzed roku. Kolejne teksty "Wyborczej" były równie ostre jak niektóre transparenty na Krakowskim Przedmieściu.
Żadna ze stron tego konfliktu nie chce przyjąć do wiadomości, że każde kolejne z taką łatwością wypowiedziane słowo i oskarżenie nakręca tę machinę. Dziesięć miesięcy temu pisałem analizę dla "Rzeczpospolitej", starając się przewidzieć, jak rozwinie się sytuacja. W pierwszej wersji tekstu napisałem, że padną strzały, potem usunąłem ten fragment, bo takie słowa prowokują los. Miesiąc później były działacz rządzącej PO zabił działacza PiS, tłumacząc, że chciałby zabić Jarosława Kaczyńskiego.
Ale po tym wydarzeniu ani jedna, ani druga strona nie podjęła nawet próby wyciszenia emocji. Podkręcanie nastrojów jest w interesie jednych i drugich. Prowokowanie części warszawiaków przez Hannę Gronkiewicz-Waltz, jej radnych i służby miejskie jest w politycznym interesie PO. A sugerowanie, że rząd Tuska zdradził Polskę ma na celu polityczne wzmocnienie PiS.
Wobec dramatu smoleńskiej katastrofy ludzie stają bezradni. Kiedy zdarza się coś, co przerasta nasze wyobrażenie, kiedy dzieje się coś, co trudno ogarnąć i zrozumieć, coś, na co nie ma łatwych odpowiedzi, ludzie czują się potwornie zagubieni. Wtedy szukają najbardziej nieprawdopodobnych rozwiązań. Pojawiają się teorie o zamachu (nie tylko zorganizowanym przez Rosjan, ale i przez Tuska). To znany mechanizm psychologiczny. W USA po 11 września było podobnie. Tam powstawały nawet filmy o tym, że zamach zorganizował George Bush.
Ale w Polsce w odpowiedzi na teorie spiskowe pojawia się totalne lekceważenie, kpiny, okrzyki "spieprzaj, dziadu" do zmarłego prezydenta i "jeszcze jeden" pod adresem jego żyjącego brata.
Część tego samego
Ewa Stankiewicz, której gniew rozumiem i z której dużą częścią opisu sytuacji się zgadzam, posuwa się jednak bardzo daleko. Zarzuca rządzącemu obozowi: "podżeganie do eksterminacji przeciwników politycznych", przestrzega też, że następne wybory mogą zostać sfałszowane.
Łatwo sobie wyobrazić, jak zareaguje druga strona. Już wczoraj w "Gazecie Wyborczej" mogliśmy przeczytać głos Joanny Szczęsnej: "Lubiłabym bowiem zobaczyć krzykaczy z Krakowskiego Przedmieścia przy zajęciu tak szlachetnym, jak zbieranie śmieci i psich kup. Nie wydaje mi się to opłatą zbyt wygórowaną za zaśmiecanie i zasmradzanie publicznej przestrzeni agresją i jadem".
Jak to możliwe, iż dawna działaczka podziemia, kobieta niegdyś wrażliwa na krzywdę innych, potrafi napisać o tych, którzy mają inną wrażliwość, że "zasmradzają przestrzeń publiczną"?
Ludzie coraz częściej mówią o sobie nawzajem z pogardą i lekceważeniem. Mają do siebie coraz mniej zaufania. A co najbardziej dramatyczne – mają coraz mniej zaufania do państwa. Państwo znów staje się wrogie, obce, nie wiadomo czyje. Jeśli dziś budujemy w ludziach przekonanie, że państwo oszukuje nas w ważnych sprawach, że może nas oszukać przy następnych wyborach, to jakie tego będą skutki?
Każda ze stron sporu zakłada, że racja jest w stu procentach po jej stronie. Że dobra wola jest wyłącznie "u nas". Po drugiej – wyłącznie zło i cyniczna gra. I nikt nie ma zamiaru zaprzestać tej retoryki.
Uśmiechnięty Radosław Sikorski już deklaruje, że skończył się rok miłości. Jeśli to był według liderów Platformy rok miłości, to jakie będzie następne 12 miesięcy? Jeżeli duża część wyborców PiS uważa Platformę za obóz zdrady narodowej, to jak może żyć w jednym państwie z ludźmi, którzy tę Platformę wybrali?
Zaufanie społeczne jest wartością dla istnienia państwa bezcenną. Rozwijają się te kraje, w których poziom zaufania społecznego jest wysoki. Tymczasem Polacy przestają być społeczeństwem, wspólnotą, narodem, który – choć się różni w niektórych sprawach – to ma wspólne cele. Zamiast tego pojawiły się dwa wrogie plemiona, z których każde chce unicestwić przeciwnika. Bo – w rozumieniu jednych i drugich – dopiero wtedy będzie można budować wspólne dobro.
Jak w takiej sytuacji zabiegać o bezpieczeństwo kraju i dobrobyt społeczeństwa, skoro oba plemiona to bezpieczeństwo i dobrobyt postrzegają zupełnie inaczej? Jak budować silne państwo, skoro każde z plemion całkiem inaczej sobie jego siłę wyobraża? Jak budować jednolitą strategię narodową? Czy najbardziej zagorzali zwolennicy PiS i PO mają jeszcze poczucie, że są częścią tego samego narodu?
Igor Janke
Rzeczpospolita, rp.pl
KATALOG FIRM W INTERNECIE