KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Poniedziałek, 25 listopada, 2024   I   02:53:07 AM EST   I   Elżbiety, Katarzyny, Klemensa
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Dla dobra Herberta...

18 kwietnia, 2011

Katarzyna Herbertowa zagryzała zęby przez 30 lat, czytając wiersze swojego męża. Dopiero po jego śmierci mogła dać świadectwo prawdzie, opowiedzieć, jak to jej Zbyszek, coraz bardziej chory, poddawał się manipulacjom – ironizuje krytyk literacki „Rzeczpospolitej\"

Katarzyna Herbertowa przyznała, że prawo do twórczości jej zmarłego męża jest równe dla wszystkich, oczywiście poza Jarosławem Kaczyńskim. Jej zdaniem bowiem, prezes PiS dopuścił się nadużycia, instrumentalnie używając imienia, idei oraz spuścizny twórczej autora "Przesłania Pana Cogito", z którego to wiersza śmiał zaczerpnąć słowa o "zdradzonych o świcie". No, istne horrendum...

Zdecydowany sprzeciw

Jarosław Kaczyński – na co należy zwrócić uwagę i potraktować stosownie do okoliczności – ma w ogóle niebezpieczną tendencję do cytowania w swoich przemówieniach fragmentów literatury polskiej, nie opatrując ich zresztą niezbędnymi informacjami o autorach. Przecież sięgając do wiersza Herberta – naturalnie, by zrealizować własne cele polityczne – na inauguracji Ruchu Społecznego im. Lecha Kaczyńskiego, nie wymienił nawet nazwiska twórcy, ograniczając się do nazwania go "wielkim poetą". Szczęśliwie utwór jest na tyle dobrze znany, że nie tylko wdowa po poecie, ale też telewizyjni redaktorzy rozpoznali herbertowską frazę.

A przypomnę tutaj, że jakiś czas temu Jarosław Kaczyński zapędził się w swoich wywodach tak daleko, iż zaczął pleść duby smalone o "innych szatanach", którzy gdzieś tam – a bo wiadomo gdzie? – byli "czynni". Nic dziwnego, że najbardziej rozkoszny z redaktorów ulubionej telewizji wszystkich Postępowych Polaków obśmiał tego politycznego bankruta, obskuranta i nienawistnika.

Okazać się miało potem, że prezes PiS, mówiąc o "innych szatanach", cytował "Chorał" Kornela Ujejskiego. I co z tego? Przecież żyjemy w wolnej Polsce, w której na pewno nie ma już "mnóstwa Kainów", jak w czasach autora "Chorału". To znaczy, żeby nie było niedomówień, pozostał jeszcze jeden Kain. Już bez Abla.

I oto teraz ma czelność Jarosław Kaczyński mówić o tych, którzy 10 kwietnia 2010 roku zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem, a "zostali zdradzeni o świcie". Okazuje w ten sposób, rzecze Katarzyna Herbertowa – "brak szacunku mojemu mężowi i jego twórczości. Przeciwko takiemu postępowaniu wyrażam mój zdecydowany sprzeciw".

Podziękowania  za akceptację

Proszę, oto zdecydowane i godne stanowisko osoby w sprawie najbardziej kompetentnej, czyli Jedynie Słusznej Właścicielce Wszystkiego Co Ma Związek Z Poetą. Doprawdy, można jej jedynie współczuć. Czy nie dość naużerała się z Haliną Misiołkową, "Pierwszą Wielką Opuszczoną" – jak ją nazwał w wierszu Herbert, która u kresu życia, w końcu lat 90., wydała w tomie "Podwójny oddech" utwory ofiarowane jej przed laty i zadedykowane przez utalentowanego poetycko kochanka. I jakby tego było mało, ośmieliła się jeszcze upublicznić listy Herberta do niej, z lat 1950 –1962.

Reakcja mogła być tylko jedna. Jedynie Słuszna Właścicielka poprzez adwokata zażądała natychmiastowego zaprzestania dystrybuowania książek, które – jakże by inaczej – poprawni krytycy natychmiast nazwali bezwartościowymi. Bo i pewnie, tylko Joanna Siedlecka i Bohdan Urbankowski, który napisał, że te pierwsze erotyki, "to bodaj jedyne gorące wiersze, jakie Herbert w życiu stworzył", byli innego zdania.

Katarzynie Herbert, z domu Dzieduszyckiej, zależy – rzecz jasna – na popularyzacji dorobku jej zmarłego męża. Ale nie przez każdego i nie byle jak. Ot, na przykład, Magdalena Czajkowska, przez całe dziesięciolecia zaliczająca się do najbliższych przyjaciół Herbertów, wydając "Kochane zwierzątka", pięknie podziękowała pani Katarzynie "za udzielenie zgody na publikację listów Zbigniewa Herberta", jak również "za akceptację tekstu książki". I tak należy trzymać!

A ilu też gorzkich słów nasłuchała się o sobie pani Katarzyna, gdy postanowiła archiwum Herberta umieścić tam, gdzie jego miejsce, to znaczy w Ameryce. Kiedy w końcu dano spokój brudnym pomówieniom, wszystko dało się załatwić bezboleśnie, dokument po dokumencie skserowano i spadkobiercy zostali usatysfakcjonowani, a przyszli herbertolodzy będą mogli do woli rozczytywać się w tych notatkach i listach poety, które nadają się dla cudzych oczu. Bo przecież nie wszystkie.

Próbował zapić lęki...

Hrabianka Dzieduszycka przeżyła w związku małżeńskim ze Zbigniewem Herbertem 30 lat. W sławnym wywiadzie, który przeprowadził z nią Jacek Żakowski ("Pan Herbert", "Gazeta Wyborcza" z 31 grudnia 2000 roku), żaliła się: "W 1967 roku zaczęło się nieszczęście, które ciągnęło się za Zbyszkiem całe życie. Z początku nie rozumiał, co się właściwie z nim dzieje. Ja też o tej chorobie prawie nic nie wiedziałam". Bardzo być może, ale ślub wzięli rok później – w 1968 roku. "A to była potworna choroba – wdowa żaliła się dalej. – Tracił wolę życia, zaczynały się lęki. Najpierw próbował je zapić. To coraz mniej pomagało. Lęki się nasilały. Stawał się agresywny".

W wywiadzie pada dużo słów, mniej ich potrzebował Tomasz Jastrun, by z medyczną fachowością tuż po śmierci Herberta zdiagnozować u niego "cyklofrenię (depresję z fazami obniżenia nastroju i pobudzenia)".

Mało to musiała się Jedynie Słuszna Właścicielka nawstydzić za niepoczytalne czyny małżonka, szczególnie nasilające się od stanu wojennego, a w latach 90. narastające wręcz lawinowo. Jeśli jeszcze dało się jakoś zrozumieć czy wytłumaczyć jego niechęć, a może i nienawiść, do generała Jaruzelskiego, to nic, ale to nic nie upoważniało autora "Kołatki" do udzielenia skandalicznego wywiadu Jackowi Trznadlowi, który to wywiad pomieszczony wśród innych w "Hańbie domowej" wywołał w 1986 r. istne trzęsienie ziemi.

Bo też szalony człowiek zarzucił takim tuzom naszej humanistyki, jak: Kazimierz Brandys, Jan Kott, Stefan Żółkiewski czy Adam Ważyk, ni mniej, ni więcej tylko... zaprzaństwo. I to za co! Za ich postawę w latach stalinowskich, które wcale nie trwały tak długo, bo Stalin umarł już w 1953 roku, a mógł pożyć jeszcze ze 20 lat i ciekawe, co by wtedy taki Herbert wygadywał – o ile by w ogóle żył. Chory człowiek, no chory... Już Jerzy Urban, tyle lat przed Tomaszem Jastrunem ("Hańba..." ukazała się w 1986 roku), to zrozumiał.

Kłopoty z demokracją

A jakby się człowiek zastanowił, to symptomy tej straszliwej choroby można było dostrzec u Herberta już grubo wcześniej. Czy w 1974 r. naprawdę nie miał większych zmartwień niż los Polaków w ZSRR (tzw. List 15)? A rok później aż tak bardzo przejął się planowanymi przez władzę zmianami w Konstytucji PRL, by od razu podpisywać kolejną wrogą epistołę – List 59?

To jedno dobre, że cenił jeszcze wtedy przynajmniej niektórych z tych, których cenić należało i należy. Na przykład Adama Michnika, z którym równo ciągnął wódeczkę jeszcze po uroczystościach odsłonięcia pomnika Ofiar \'56 w Poznaniu w czerwcu 1981 roku. Kiedy naczelny "GW" rozciągnął parasol ochronny nad Jaruzelskim, ich drogi bezpowrotnie się rozeszły, a Herbert nazwał Michnika "komunistycznym Dyzmą". Toteż i Marek Beylin wystawił mu za to ocenę naganną: "Pan Cogito ma kłopoty z demokracją".

Bo jakże to?! Nie cenić Jaruzelskiego i Kwaśniewskiego, Mazowieckiego i Geremka? Tymczasem poeta w wyborach prezydenckich poparł Wałęsę. Raczej nie tylko dlatego, że o jego rywalu z czasów swej krótkiej współpracy z PAX wiedział jakby więcej od przeciętnego Polaka niekojarzącego znakomitego eksperta "Solidarności" ze sprawozdaniami z procesu biskupa Kaczmarka.

Do Wałęsy zraził się zresztą Herbert bardzo szybko, bo i trudno było się nie zrazić. Po co mu było jednak pisać do niego listy w sprawie pułkownika Kuklińskiego, na którym ciążył jeszcze wyrok śmierci, a autorowi "Trenu Fortynbrasa" zachciało się widzieć w nim bohatera?

Napastliwy i obraźliwy

Kiedy ze swego ostatniego dłuższego pobytu za granicą wrócił do Polski – to na dzień dobry zamiast, jak każdy postępowy twórca, zameldować się przykładnie "Gazecie Wyborczej", udzielił ostrego politycznie wywiadu "Tygodnikowi Solidarność", a w krakowskim "Czasie" wydrukował wiersz "Chodasiewicz", ewidentnie o Miłoszu, rzecz – jak zgodnie orzekł Salon – napastliwą i obraźliwą dla noblisty.

Miłosz odciął się niebawem w "Piesku przydrożnym", pisząc w miniaturze "Niezłomność", wprawdzie też bez wymieniania nazwiska antagonisty: "Wielu uległo komunizmowi dlatego, że apelował do najlepszych cech ich politycznej natury, ale byli i tacy, którzy umieli się oprzeć – przyznawał – bo pomagały im w tym cechy najgorsze".

A miał tych cech Herbert co nie miara. I jeszcze ten jego maksymalizm moralny powodujący, że np. w liście do Stanisława Barańczaka (wydaje się, że niedokładnie znał życiorys adresata) stwierdził, iż "nie istnieją porządni członkowie partii, bo jeśli nawet nie robili krzywdy współobywatelom, krzywdy te pokrywali milczeniem". W 1992 r. podpisał oświadczenie "Arki" domagające się dekomunizacji, a występując w obronie Ryszarda Kuklińskiego, obraził kilku generałów ludowego Wojska Polskiego (w razie, gdyby okazać się mieli ludźmi honoru, czego słusznie nie podejrzewał, na swoich świadków w możliwych pojedynkach wyznaczył Waldemara Łysiaka i Czesława Bieleckiego).

Bronił AK-owców przed atakami "GW", której publicysta, czcząc w ten sposób 50-lecie powstania warszawskiego, oznajmił światu, że w powstaniu wybijali oni, wraz z NSZ, "niedobitków z getta". I nieprzypadkowo wśród sześciu poetów polskich, których wiersze postawił przed swoimi w "Słowie na wieczorze poetyckim w Teatrze Narodowym, 25 maja 1998 roku", byli i Baczyński, i szczególnie mu bliski Gajcy. To do rówieśnych poetów "Sztuki i Narodu" było mu zresztą w ostatnich latach życia najbliżej. Tych samych poetów, którzy chyba też do końca śnili się w koszmarach Miłoszowi.

Bezbronny jak dziecko

W 1995 r., występując w obronie niepodległości Czeczenii, pisze Herbert list otwarty do Dudajewa. A rok później, po ujawnieniu, zarzutów wobec Józefa Oleksego posądzanego o współpracę ze służbami specjalnymi – polskimi i sowieckimi, pisze wiersz "Bezradność", gdzie konstatuje, że zapadamy się "po kolana/ po szyję/ w błoto". I znów Salon trzęsie się z oburzenia, że coraz wyraźniej odchodzący od zmysłów poeta obraził premiera "o dobrodusznej twarzy – pisał Herbert – opata dochodowego klasztoru".

Ktoś tam tylko nieśmiało zauważył, że autor pisał o Oleksym per "Mój Premier" i po prostu dawał wyraz swojej bezradności wobec zaistniałej możliwości, że ten "Jego" premier zdradził. I co miał zrobić w tej sytuacji on – Obywatel Poeta?

A co miała z tym wszystkim począć hrabianka Dzieduszycka? Zagryzała zęby przez 30 lat i jeszcze trochę, by wreszcie półtora roku po śmierci męża dać świadectwo prawdzie. I opowiedziała wtedy Żakowskiemu, jak to jej Zbyszek, coraz bardziej chory, poddawał się manipulacjom, "stał się bezbronny jak dziecko i różni cwaniacy go za nos wodzili".

A teraz jeszcze ten Kaczyński. Przecież – co chyba jest jasne dla każdego – "szacunek dla zmarłego wymaga całkowitego oddzielenia spuścizny poety od spraw polityki". No pewnie, któż mógłby pomyśleć, że taki na przykład "Raport z oblężonego Miasta" ma jakikolwiek z polityką związek. Co prawda, antologia, w której Zbigniew Herbert zamieścił swoje pierwsze wiersze, nosiła tytuł "... każdej chwili wybierać muszę", ale kto to spamięta, o jakie wybory wówczas chodziło?

Nietrafne i niesłuszne

To oczywiste – wyręczę w tym miejscu Katarzynę Herbertową – że te jego wybory były nietrafne i głęboko niesłuszne. O czym nie wolno nam zapominać, dla dobra Herberta oczywiście. I dlatego do woli może cytować jego wiersze np. Janusz Palikot, a wara, by czynił to Jarosław Kaczyński. Oczywiście. Oczywiście.

Krzysztof Masłoń
Rzeczpospolita, rp.pl