Dokument PiS to litania żalów, pretensji i fobii. Wskazuje on niezbicie na przekonanie, że odpowiedzialność za wszystko ponoszą złe państwo i zła partia – twierdzi prawnik i publicysta
Sygnowany przez Radę Polityczną PiS tekst "System Tuska: Dlaczego III Rzeczpospolita wymaga wielkiej naprawy" to dziwaczny dokument: ani deklaracja programowa, ani rozwleczony felieton. To coś pomiędzy, czerpie płytkość z tego drugiego, a napuszenie – z tej pierwszej (z dodatkiem pseudonaukowego języka socjologów od sieci i układu). Napisany jakimś pokracznym, matriksowym językiem, gdzie co i rusz czytamy o "opresantach", "repulsji", "deprywacji" i "charakterze prymarnym", co znamionuje, że chyba jednak prezes PiS Jarosław Kaczyński nie jest jego jedynym autorem (jego język nie jest wszak skażony przesadnie żarliwym używaniem angielskiego), już stał się popularnym przedmiotem kpin w Polsce – w dużej mierze zasłużonych.
Ale warto zrekonstruować jego główne myśli programowe, bo jest to w końcu manifest głównej partii opozycyjnej w Polsce.
Proszę pokazać legitymację
Myślą przewodnią tekstu jest kwestia legitymacji państwa; III RP, zdaniem autorów, nie ma wystarczającej legitymacji moralnej, by rządzić. Czytamy zatem, że "na plan pierwszy wysuwa się kwestia legitymizacji państwa", że współczesne państwo polskie "jest pozbawione jasnej legitymacji moralnej i historycznej", że najlepszym remedium na owe braki "musi być stworzenie IV RP, czyli państwa mającego nową legitymację", bo "w ciągu ostatnich trzech lat polskie państwo zrezygnowało z budowy jasnej legitymacji moralnej i historycznej".
Nigdzie jednak nie jest wyjaśnione, czym jest owa "legitymacja", której tak bardzo brakuje III RP, a którą miałaby mieć, zbudowana na gruzach "systemu Tuska", ta IV.
Nic chodzi tu o jakieś naukowe definicje, bo nie jest to przecież esej filozoficzny, ale dokument aż do bólu polityczny. Owa upragniona przez autorów "legitymacja" państwa to innymi słowy uprawomocnienie władzy państwowej przez obywateli – to obywatelskie upoważnienie do rządzenia. To przeświadczenie ludzi, iż państwo rządzi nie tylko dlatego, że ma środki przymusu, ale także dlatego, że obywatele z nim się identyfikują. Z państwem – a nie z konkretną partią polityczną akurat rządzącą. Najlepszym testem na legitymizację państwa jest zatem identyfikacja z nim obywatela nawet wtedy, gdy rządzi nielubiana przez niego partia.
Czy po 22 latach demokracji w Polsce można bez narażenia się na śmieszność mówić o braku legitymacji państwa? Czy nie jest najlepszym, najbardziej przekonującym dowodem demokracji udział ludzi w wyborach – bez przymusu, bez oszustw? I fakt, że z wyborów na wybory mogą się zmieniać partie u władzy? Kaczyńskiemu brak jakiejś dodatkowej: "nowej, czystej", "historycznej", "moralnej", legitymizacji władzy w Polsce, w czym rozmija się z przekonaniami milionów, dla których to jest ich państwo, nawet jeśli pod wieloma względami niedoskonałe. Jak po 22 latach po transformacji na legitymację dzisiejszego państwa wpływa fakt, że "nie było wyraźnego momentu inauguracji nowego ustroju"? A czy regularne wybory nie są taką, powtarzającą się i stale aktualizującą mandat państwa, "inauguracją"?
W dyskusji telewizyjnej o tym dokumencie usłyszałem od pani profesor Jadwigi Staniszkis, że dowodem na brak legitymacji – wbrew udziałowi milionów w wyborach – ma być to, iż wielu wyborców głosuje przeciw PiS, a często są przy tym wprowadzani w błąd. Nawet jeśli tak by było (a nie jest: owo przekonanie zakłada jakiś zbiorowy idiotyzm Polaków), nie ma to najmniejszego znaczenia, bo charakter motywacji wyborców nie wpływa na jakość mandatu wybranych reprezentantów.
Niewiara w demokrację
Odmawiając legitymacji państwu, w którym odbywają się regularne, wolne i uczciwe wybory, Kaczyński i jego ideolodzy wyrażają głęboką niewiarę w demokrację. W istocie wygląda na to, że jedynym państwem polskim, któremu Kaczyński przypisałby legitymację, jest to, w którym on zawsze będzie wygrywał wybory.
Tak się nie da. Ale niewiara autorów dokumentu PiS w demokrację (tę formalną, proceduralną, zwykłą, bezprzymiotnikową) przejawia się w wielu miejscach. Oto na samym początku, z jednego z nielicznych passusów na tematy ustrojowe, dowiadujemy się, że dobrze urządzone państwo musi mieć "nowy centralny ośrodek dyspozycji politycznej, nieuwikłany w przedsięwzięcia transakcyjne". Ponieważ, jak wiadomo, Konstytucja RP nie przewiduje takiego organu, otrzymujemy dodatkowe wyjaśnienie: "Tego ośrodka nie należy automatycznie utożsamiać z rządem, prezydentem czy jakimkolwiek organem państwowym".
O co więc chodzi? "Chodzi (...) o grupę osób, która w danych warunkach historycznych ostatecznie podejmuje najważniejsze w państwie decyzje". A dlaczego mowa o grupie? "Mowa o grupie, gdyż nawet w systemie dyktatury jednostki musi ona blisko współpracować z jakaś grupą, która ma wpływ na jej decyzje" – wyjaśnia dokument. I mocno potwierdza: "Nowy centralny ośrodek dyspozycji politycznej nie tylko powinien być wolny od patologii polityki transakcyjnej, ale także od ograniczeń związanych z zaszłościami z czasów PRL. Powinien też chcieć i realizować [sic] wskazane wyżej cele narodowe".
A takie drobiazgi, jak konstytucja, wybory, podział władzy? W tym fragmencie, brzmiącym trochę jak parodia przedwojennych tekstów totalniaków ONR- -owskich, nie ma słowa o takich miazmatach. Ważne jest powołanie jednolitego, silnego "ośrodka dyspozycji politycznej", nieobciążonego jak widać nadmiernymi uzależnieniami od przypadkowego społeczeństwa, który będzie w stanie realizować "cele narodowe".
Pytanie: kto stanie na czele takiego "ośrodka"? Kto ma specjalny wgląd w cele narodowe, jest wolny od zaszłości i "polityki transakcyjnej"? Chyba jest tylko jeden taki polityk w Polsce...
Państwo nieograniczone
Tekst wyraża daleko idącą ambiwalencję, jeśli chodzi o rozumienie zakresu i funkcji państwa w życiu gospodarczym i społecznym. Z jednej strony mamy naturalnie wsparcie dla gospodarki rynkowej (choć mówi się o jakiejś nieznanej ekonomistom "społeczno-narodowej gospodarce rynkowej"), dla wolnego rynku i wolnej przedsiębiorczości, zwłaszcza małych i średnich przedsiębiorstw.
Z drugiej – tekst wyraża przekonanie, czasem milcząco, a czasem explicite, że państwo ma zasięg właściwie nieograniczony. Oto np. z oburzeniem konstatuje, że "premier Tusk w swojej mowie inauguracyjnej wyraźnie podkreślił, że państwo nie będzie budować mieszkań". Komentarz PiS: "Zatem jedna z najbardziej elementarnych potrzeb związanych z ludzką egzystencją, z możliwością tworzenia rodziny, przychodzenia na świat dzieci, a co za tym idzie tworzenia ciągłości Narodu, jest jego zdaniem poza sferą działań państwa".
No, na to by wychodziło – ale czy rzeczywiście państwo powinno zajmować się wszystkim, co wiąże się z "ciągłością Narodu" – pilnować np., by "przychodziły na świat dzieci"? Czy, wracając do sprawy mieszkań, państwo powinno je "budować", czy raczej stwarzać ramy, w których na kupno prywatnie budowanych mieszkań będzie stać obywateli?
Litania żalów i fobii
Zaraz po tym fragmencie w litanii przewin PO pisze się: "Do tego dochodzi taki stosunek do państwa, że jego zadania muszą być ograniczone, nie można więc traktować projektu generalnej poprawy losu Polaków w różnych rolach, w jakich występują, jako podstawowego zadania, gdyż każdy musi sobie radzić sam". Rozszyfrowanie tego pokrętnego zdania wymagałoby całego eseju, ale główne przesłanie jest klarowne: państwo ograniczone nie jest w stanie podołać zadaniom poprawy "losu Polaków". I tu ambiwalencja znika i z tekstu wyłania się ideał państwa nieograniczonego, zajmującego się gorliwie poprawą losu "Polaków w różnych rolach, w jakich występują" (czy także w rolach prywatnych, gdy sobie tej ingerencji państwowej nie życzą?) – a to wszystko dla przezwyciężenia wilczej zasady, że "każdy musi radzić sobie sam".
Ale dużo częściej owo przekonanie o wszechmocy i wszechwładzy państwa wychodzi z dokumentu PiS pośrednio, implicite. Tekst, który w założeniu jest ostrą krytyką państwa, jakim jest III RP, i krytyką rządzącej partii, rzuca przed sąd opinii publicznej dowody niemające bezpośrednio nic wspólnego z działalnością państwa ani partii rządzącej, ale dotyczące rozmaitych zjawisk, postaw i wydarzeń społecznych budzących rozgoryczenie liderów PiS.
Implikacja jest więc taka, że złe państwo i zła partia ponoszą za to wszystko odpowiedzialność. Autorzy tekstu utyskują zatem na – wrzucone do jednego worka bez ładu i składu – "kampanię wokół paszkwilanckiej książki" Jana Grossa (czy to PO prowadzi tę kampanię?), "narzucanie Polakom postawy nieustannej ekspiacji wobec narodów sąsiednich" (czy PO prowadzi politykę ekspiacji?), tezy o współodpowiedzialności Polaków za zbrodnie nazistowskie (czy PO taką tezę głosi lub choćby toleruje?) tudzież publicystykę "Gazety Wyborczej" reprezentującą "skrajnie negatywny stosunek do wielu wydarzeń w naszej historii" (czy PO kieruje "Gazetą Wyborczą"?).
Autorzy tekstu mają również za złe III RP "projekt filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie" oraz społeczne postawy wynikające z tego, "co niektórzy socjologowie i ekonomiści nazywają wstępną fazą zamożności", a czego ilustracją ma być fakt, że "wiele niebogatych rodzin ma po dwa samochody, ale kupione za ok. 3000 zł".
Fakt, że taka litania żalów, pretensji i fobii wyrażona została w tekście, który jest przecież polemiką polityczną z partią rządzącą, wskazuje ponad wszelką wątpliwość na przekonanie, że wszystko to jest wina partii rządzącej obecnie państwem; że można by przecież nie pozwolić, by książkę Grossa opublikowano, by Wajda robił film o Wałęsie, by "Wyborcza" szkalowała naród, a ludzie cieszyli się tanimi samochodami. Hiperetatyzm tego przekonania byłby groteskowy, gdyby nie był lekko przerażający.
Polak nieskorygowany
Jak zwykle w wypowiedziach publicznych tej partii i tego prezesa nie mogło się obejść bez insynuacji i oszczerstw. Dowiadujemy się więc np., że powołanie na stanowisko ministra sprawiedliwości wybitnego karnisty prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego "mogło być" sygnałem bezkarności dla "ludzi o mocnej pozycji społecznej" (swoją drogą to rzeczywiście jakiś podejrzany status!), bo "jako adwokat reprezentował on interesy wielkiego biznesu". (Brak tylko karykatury Ćwiąkalskiego z cygarem w ustach i wielkim symbolem dolara wymalowanym na marynarce).
Najbardziej paskudne są jednak insynuacje związane z imputowanym oponentom PiS brakiem patriotyzmu. Dowiadujemy się zatem, że tylko niektórzy "członkowie tej partii [PO – przyp. WS] uważają się za patriotów", że premier Tusk ostentacyjnie akcentuje swą kaszubskość, że PO długo tolerowała w swych szeregach autora "jadowicie antypolskiej" publicystyki, czyli Kazimierza Kutza, że "obecność w Platformie na swój sposób rozmiękcza poczucie wartości własnego Narodu" itp.
Posługując się wielokrotnie tym samym nieudolnym słownictwem, napisano o "ambiwalencji wychylonej ku najdalej idącemu kompromisowi z tymi środowiskami, które ze zwalczania poczucia dumy narodowej uczyniły posłannictwo". Zdanie Donalda Tuska, skądinąd bardzo rozsądne: "Będziemy realizować politykę historyczną nie po to, żeby drażnić kogokolwiek", przedstawione jest jako "deklaracja niesuwerenności" – przy czym ten koncept tak ukontentował autorów, że aż wybili go w podtytule.
Stworzona została jakaś absurdalna figura "Polaka skorygowanego", przypisana następnie Platformie; ów Polak skorygowany to "w koncepcji PO Polak zdolny do racjonalnego działania zorganizowanego w szerszej skali". Czyli, a contrario, Polak nieskorygowany, ten autentyczny, przaśny i poczciwy, wielbiony przez PiS, niezdolny jest do działań kolektywnych – ale za to jakże polski, arcypolski!
Śmiertelne zagrożenie
Nie warto na takie absurdy zwracać zbyt wiele uwagi, bo jest to bardziej zapis fobii i kompleksów niż choćby zarys programu. Jest jednak jedna sprawa, na którą warto zwrócić uwagę w tym kontekście: oto polski patriotyzm przeciwstawiony jest zarówno lokalnym regionalizmom (na czym dotychczasowa debata publiczna nad tym dokumentem się koncentrowała), jak i tożsamości europejskiej.
Dowiadujemy się więc, że przynależny Platformie "narodowy sceptycyzm" wyraża się w afirmacji przez PO Polaka "skorygowanego" "czy to przez swą przynależność regionalną nadającą mu lepsze cechy – kaszubskość bądź śląskość (w tej wersji, która nie odrzuca polskiej przynależności narodowej), czy też przez swoją europejskość". Czyli wbrew temu, co jest w coraz większym stopniu odczuciem Polaków, zwłaszcza młodych: że polskość i europejskość nie są ze sobą w konflikcie, że można mieć w dzisiejszej Europie koherentne poczucie tożsamości wielo-płaszczyznowej: regionalnej, narodowej i europejskiej, autorzy programu PiS tkwią w anachronicznym mniemaniu, że zarówno regionalizacja, jak i integracja europejska są śmiertelnym zagrożeniem dla polskiej tożsamości. Że tylko scentralizowane państwo narodowe, odporne zarówno na decentralizację, jak i struktury ponadnarodowe, może zapewnić Polakom właściwy byt narodowy.
Jest to wyraz nie tylko anachronicznej filozofii politycznej, ale i zadziwiająco niskiej wiary w żywotność narodowej kultury i tożsamości. Trzeba naprawdę mieć mało wiary w siłę witalną polskości, by uważać, że zagrozić jej może postęp europejskiej integracji. Nie zagroził tożsamości Duńczyków, Portugalczyków czy Włochów, ale my, Polacy, musimy się opierać rękami i nogami dalszej europeizacji, bo zostaniemy zastąpieni jakimiś Polakami "skorygowanymi", a więc nieprawdziwymi. Cóż za niewiara w moc polskości!
W tekście – inkrustowanym na każdej niemal stronie słowami "Naród" i "narodowy" odmienianymi przez wszystkie przypadki z wyjątkiem wołacza – jest to osobliwie zaskakujące.
Autor jest profesorem filozofii prawa na Uniwersytecie w Sydney, a także profesorem prawa w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie i w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego
Wojciech Sadurski
Rzeczpospolita, rp.pl
KATALOG FIRM W INTERNECIE