KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Poniedziałek, 25 listopada, 2024   I   01:32:34 AM EST   I   Elżbiety, Katarzyny, Klemensa
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Ukryte totemy liberałów

12 kwietnia, 2011

Dlaczego PO ma być dalej partią liberalną? Polacy nie potrzebują takiego ugrupowania. Najwyżej kilkanaście procent wyborców ma poglądy jednoznacznie wolnorynkowe – pisze publicysta „Rzeczpospolitej\"

Tusk zdradził idee liberalizmu – takie zdanie, kalka czy też sztampa, krąży od pewnego czasu. Na początku odnosiło się bardziej do zaniechań rządu Donalda Tuska niż do konkretnych działań. Łatwo było je więc sprowadzać do kategorii niekonkretnego epitetu.

Gdy jednak szef rządu wziął się do drugiego filaru OFE i popadł w ostry konflikt z Leszkiem Balcerowiczem, z całą ostrością stanęło pytanie o liberalną tożsamość Platformy. Problem jednak nie dotyczy tylko ideowych rozterek działaczy jednej partii. Sprawa jest poważniejsza – wśród polskich elit trwa antyliberalna rekonkwista.

Zdrada ideałów

Kilka tekstów w ostatnich dniach dotknęło tej kwestii. W „Rz" (z 30 marca) Robert Krasowski pisze, że Tusk wyrzucił dawne poglądy na śmietnik: „Jak wiadomo, Tusk był kiedyś głęboko ideowym liberałem. Ale po serii porażek w latach 90. zwątpił i w liberalizm, i w społeczeństwo, które wszystkich reformatorów wysyłało na zieloną trawkę". Ten oportunizm i niechęć do podejmowania decyzji – zdaniem Krasowskiego – redukuje obecnego premiera do symbolu „słabości i strachu".

O oportunizmie, lecz innego rodzaju, pisze też Witold Gadomski w „Gazecie Wyborczej" (z 28 marca). Dużo mówi tytuł jego tekstu

– „Liberalizm przestał być sexy?". On też jest zgorszony zaniechaniami i woltą Tuska, choć stara się je zrozumieć: „Platforma rywalizuje z PiS, który aktywną rolę państwa wypisał na swych sztandarach. Dlatego dawni liberałowie udają, że też chcą aktywnie zza biurka zmieniać Polskę: tworzyć «narodowe czempiony», podnosić stopę urodzeń, zwalczać hazard i dopalacze, budować kapitał społeczny. Mam zbyt dobre zdanie o inteligencji premiera i jego czołowych doradców ekonomicznych, by traktować te zapowiedzi poważnie".

Z tekstu Krasowskiego czuć przekonanie, że kara za oportunistyczną zdradę ideałów będzie nieuchronna. Gadomski ciągle ma zaś nadzieję, że to tylko godny ubolewania epizod.

Zupełnie inaczej widzi to Michał Karnowski (w „Rz" z 30 marca), który z akceptacją opisuje zwycięstwo Jacka Rostowskiego nad Leszkiem Balcerowiczem. Zauważa, że właśnie padł „mit o wyższości prywatnej własności nad państwową, mit nieskuteczności państwa zawsze i wszędzie, przekonanie o duchu dziejów, który bezwzględnie eliminuje państwo z zarządzania naszym życiem".

Karnowski chwilę dalej tłumaczy, dlaczego tak się stało: „Coraz jaśniejsze staje się to, że w optyce rządu uwolnienie energii Polaków, by nawiązać do dawnego hasła wyborczego Platformy, możliwe jest tylko ze wsparciem państwa".

Wydaje się, że zbyt wcześnie jest na tak przesądzające zdanie, bo pamiętamy dwa niedawne artykuły Tuska w „GW". Jeden z głównych zarzutów sformułowano wówczas jako pytanie: a gdzie tu jest o roli państwa? Ale rzeczywiście, Platforma bardzo głęboko schowała liberalne totemy. Nigdy zresztą nie obnosiła się z nimi zbyt ostentacyjnie, ale też nigdy nie było takiej sytuacji, że komentatorzy zadawali pytanie, czy nie jest to już aby partia stricte socjaldemokratyczna.

Z trójki wymienionych autorów chyba Karnowski jest najbliższy prawdy. Pytanie bowiem brzmi: dlaczego PO ma być dalej partią liberalną? Nic nie wskazuje na to, że Polacy potrzebują takiego ugrupowania. Według badań najwyżej kilkanaście procent wyborców ma poglądy jednoznacznie wolnorynkowe. Reszta zawsze oczekiwała aktywności państwa.

Hołd elit

Platforma wierna swoim jeszcze KLD-owskim ideałom zredukowałaby się do pozycji niemieckiej FDP. W polskich warunkach oznaczałoby to w najlepszym wypadku grę w tej samej lidze co PSL. PO w 2007 r. nie wygrała wyborów hasłami liberalnymi, a dwa lata wcześniej została rozjechana hasłem „Polski solidarnej".

Rzecz tu nie w pochwale politycznego oportunizmu. Przez 20 lat świecką religią polskich elit był wolnorynkowy liberalizm. Masy chciały udziału państwa. W najbardziej krytycznych momentach życia ludzie dobijali się do urzędów z prośbami o ratunek. Fakt, że jednocześnie nie chcieli być krępowani przez zbędne przepisy. Ale zdrowy rozsądek dostatecznie tłumaczy, że nie ma sprzeczności w tym oczekiwaniu.

Elity dużo mówiły o zliberalizowaniu życia gospodarczego i administracyjnego. Czasem coś robiły w tym kierunku. Częściej jednak nie podejmowały zbyt daleko idących prób: ze strachu przed reakcją konkretnych grup zawodowych, z powodu własnego lenistwa, które uniemożliwiało przełamanie inercji aparatu administracyjnego. Wreszcie tymże elitom żyło się na tyle przyzwoicie nawet w zbiurokratyzowanej postkomunistyczno-liberalnej rzeczywistości, że nie chciało im się tracić energii na zmiany.

One jednak nadawały ton debacie. Kształtowały język i postawy.

W świecie polityki i mediów przytłaczająca część ludzi urodzonych w latach 50., 60. i 70. deklarowała się jako wyznawcy wolnorynkowego liberalizmu. Różnice dotyczyły spraw obyczajowych, oceny przeszłości, afiliacji partyjnych i środowiskowych, lecz nie głównych prawd wiary. Mały przykład: w Polsce nie ma ani jednej redakcji gospodarczej, która by w zauważalny sposób hołdowała innym ideom niż wolnorynkowy liberalizm.

Wprowadzony przez liberałów język często nie służył jakości debaty. Niestety, w pewnym stopniu ją prymitywizował. Zwróćmy uwagę na to, jak mówiono o związkach zawodowych. Prawie nierozłącznie zbijano je we frazę z przymiotnikiem „roszczeniowe". Jest faktem, że polskie związki zawodowe są dotknięte wieloma patologiami. Ale jest też pytanie, czy tylko one jedne. Oczywiście, że nie, ale związki zostały skutecznie napiętnowane. Ton zaczął powoli się zmieniać, gdy zauważono ich pożyteczną rolę w wielkich sieciach handlowych.

Związkom stawiano też absurdalny zarzut mieszania się w politykę. Zarzut obrażający inteligencję – bo w którym demokratycznym kraju związki zawodowe nie szukają sojuszników wśród partii politycznych? Polacy jednak nie wiedzieli nic o działalności amerykańskiej AFL-CIO, francuskich CFTC i CGT czy niemieckiego Ver.Di. „Ciemny lud" kupował więc objawioną prawdę o ideale, jakim rzekomo mają być apolityczne związki zawodowe.

Reportaż z rezerwatu

Tu mała osobista uwaga. Pamiętam, jak groteskowe były tyrady niektórych moich znajomych na temat szkodliwości związków zawodowych. Głosili je 30-letni pracobiorcy, pracujący często na „śmieciowych" umowach, bezskutecznie dobijający się o etaty. Gdy im się nie udawało, obwiniali siebie samych, wewnętrzne układziki w ich firmach, ale nigdy system.

Psioczyli też na rzekomo restrykcyjne prawo pracy. I choć sami bywali oszukiwani przez pracodawców, to nie pamiętam, aby ktoś poszedł z tym do sądu pracy. Taka była siła liberalnej perswazji. Jej częścią było oskarżanie tych, którzy odpadali w wyniku konkurencji czy dekoniunktury, o to, że sami są temu winni. Zwolnili cię? Widać byłeś słaby – takie wpisy można było przeczytać na wewnętrznych forach internetowych, gdy ktoś poskarżył się na niesprawiedliwe zwolnienie.

Tak też pisano i mówiono w mediach o biedzie. Irytujący był styl – szczególnie w „Gazecie Wyborczej" i „Polityce" – pisania o ubóstwie. Ze współczuciem, ale nacechowanym protekcjonalizmem i przedstawianiem tego jako zjawiska bez mała egzotycznego. Opisy biedy w byłych PGR w wielu mediach przypominały reportaże z aborygeńskich rezerwatów. Dobry biały Masta martwi się tym, że tubylcy chleją i biją potem swoje kobiety.

W debacie nie istniało de facto określenie „wykluczenie społeczne". Traktowano je jako socjologiczny czy nawet lewacki żargon. Samo zaś zjawisko uważano za wyjątkowo wstydliwe, na szczęście przejściowe, które minie, gdy wreszcie ciągle aspirująca Polska dobije do europejskiego ideału. Z tym zresztą łączy się odwołujący się do powszechnych kompleksów retoryczny trick z sondażowym rozróżnieniem na młodych, wykształconych z wielkich miast i będących ich negatywnym zaprzeczeniem starych, niewykształconych mieszkańców wsi.

Na tym samym kompleksie żeruje cała popkultura i komercyjne media elektroniczne – z ich zmitologizowanym „targetem", czyli ludźmi w wieku 25 – 45 lat. Podobno dobrze oni zarabiają i chętnie wydają pieniądze na reklamowane produkty (co skądinąd pozostaje w pewnej sprzeczności z danymi GUS).

Kolejnym semantycznym nadużyciem było wtłoczenie jedynie słusznego przeciwstawienia – liberalizm kontra socjalizm. Tertium non datur. Jeśli coś nie było liberalne, nie było też prawicowe, bo było wyłącznie socjalistyczne.

Zmierzch dominacji

Mało komu przechodziło przez gardło, że zachodnioniemiecka chadecja była wyznawczynią „społecznej gospodarki rynkowej" (co też zapisano w naszej konstytucji). Zresztą określenie, że coś jest chadeckie, też nie zafunkcjonowało. Stosując finezję naszej debaty, trzeba do socjalistów zaliczyć Konrada Adenauera, Ludwiga Erharda czy generała de Gaulle\'a.

W ten sposób wielokrotnie PiS był określany jako partia socjalistyczna. To paradoks, bo w partii Jarosława Kaczyńskiego (który absolutnie nie jest liberałem, można za to nazwać go chadekiem) gospodarkę obsługiwali głównie liberałowie. Wiesław Walendziak, Kazimierz Marcinkiewicz, Zyta Gilowska, Paweł Poncyljusz. A i teraz młodsi posłowie – Adam Hofman, Maks Kraczkowski, Zbigniew Girzyński – mówią o sobie, że są liberałami. Nurt liberalny bardzo silny był też w SLD, wystarczy wspomnieć czyny i słowa Leszka Millera (plus Marek Belka, Jerzy Hausner, Wiesław Kaczmarek).

Widać zmierzch tej dominacji. To coś więcej niż przejaw politycznego oportunizmu. Nagle głos Ryszarda Bugaja – jeszcze niedawno traktowanego jako sympatycznego wariatuńcia – jest traktowany jako równoprawny. Młodzi mądrale z „Krytyki Politycznej" z namaszczeniem używają retoryki socjalistów z początku XX w. i nikt ich nie wyśmiewa.

„Gazeta Wyborcza", opisując wysoką dzietność młodych Polek mieszkających w Wielkiej Brytanii, podkreśla dobroczynny wpływ tamtejszego „socjalu". A jeszcze niedawno tłumaczono nam, że młode kobiety zaczną rodzić, gdy będą lepiej zarabiać, byle państwo w tym nie przeszkadzało.

Tu zresztą trzeba zaznaczyć, że otwarcie granic państw Unii sprawiło, iż Polacy rozsmakowali się w zachodnich zabezpieczeniach socjalnych. Ale kto je funduje? Przecież to z pieniędzy podatników – tak protestowali przeciw temu liberałowie. Dziś ten argument odbija się od ściany, choć działał jeszcze niedawno.

Konkurencja nie działa

„Donald Tusk doskonale wie, że jeśli w Polsce dokonuje się modernizacja, to dzięki rynkowi, prywatnemu kapitałowi i przedsiębiorcom. To, co działa: telefony, banki, sklepy i supermarkety, gazety i telewizje, fabryki samochodów i mebli, eksport i międzynarodowy transport samochodowy, apteki, biura notarialne, agencje ochrony mienia, usługi weterynaryjne – jest prywatne. To, co nie działa lub działa źle: poczta, kolej, publiczna telewizja, policja, sądy, rządowe agencje, kopalnie węgla, państwowa służba zdrowia, zarządzanie wielkimi miastami – jest publiczne. Państwo, nie tylko w Polsce, jest źródłem problemów: korupcji, marnotrawstwa środków, pozorowania pracy, złego doboru kadr. I jak za socjalizmu z wysiłkiem rozwiązuje problemy, które stwarza" – napisał też w „GW" Witold Gadomski.

Czy ten argument jeszcze działa? Chyba nie. Tysiące ludzi pracuje w prywatnych firmach, gdzie częste są absurdy godne filmów Barei. A wspomniane przez Gadomskiego jako dobrze działające telefony i banki oznaczają użeranie się z niekompetentnymi i nieuprzejmymi konsultantami. Konkurencja tu nie działa. Oczekiwanie jest dziś inne – Polacy wolą naprawiać publiczne instytucje, niż je prywatyzować (zresztą co zrobić np. z sądami). Zobaczyli, że prywatne nie zawsze jest lepsze, a otwarcie granic pokazało im, że są państwa, które potrafią sprawnie zaspokoić potrzeby swych obywateli.

Piotr Gursztyn
Rzeczpospolita, rp.pl