KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Poniedziałek, 25 listopada, 2024   I   12:39:44 AM EST   I   Elżbiety, Katarzyny, Klemensa
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Samochwały droga przez mękę

20 marca, 2011

Filozofia rządzenia Donalda Tuska to połączenie masochizmu z autoreklamiarstwem i ucieczką od odpowiedzialności – lider PiS odpowiada na tekst premiera opublikowany w „Gazecie Wyborczej” z 12 – 13 marca

Rząd Donalda Tuska jest jak socjalizm w słynnym powiedzonku Stefana Kisielewskiego: bohatersko pokonuje trudności nieznane pod żadnymi innymi rządami oprócz jego własnych. Ileż jest znoju i starań w tym dążeniu premiera Tuska do heroicznego przełamywania oporu państwowej materii. Ten trud, czasem syzyfowy, miałem okazję poczuć niemal na własnej skórze, czytając w „Gazecie Wyborczej" (z 12 – 13 marca) podsumowanie rządów dokonane przez samego Donalda Tuska. Momentami sprawiało to wrażenie jakiejś nowej wersji głośnej kiedyś powieści Jacka Londona „Martin Eden", gdzie dzielnemu bohaterowi wiatr wiał w oczy i często miał pod górkę.

Tusk mizantrop

Donald Tusk walczy nie tylko z banalnym oporem materii. On zmaga się także z „losem" i „fatum". „Przemknęło mi przez głowę, że nad naszym narodem ciąży chyba jakieś fatum. Ledwie pojawia się szansa na normalność, a los, zamiast postawić przed nami zwykłe, codzienne problemy, jakimi inne narody żyją przez całe stulecia, tradycyjnie przygotował nam straszliwą nawałnicę. Łatwo sobie wyobrazić, co by się stało z pozycją i niezależnością naszego kraju, gdybyśmy tej nawałnicy ulegli" – napisał dramatycznie Donald Tusk o Polsce w czasach światowego kryzysu finansowego. Pewien znajomy przedwojenny nauczyciel, gdy słyszał, jak to los o czymś decyduje, np. „rzucając" kogoś do Nowego Jorku, sarkastycznie stwierdzał: „Jaki tam los. Statek przetransportował go do Ameryki i tyle. Transatlantyki nie są napędzane przez los, tylko silnikami".

Donald Tusk woli zmagać się z losem, bo sądzi, że to nadaje jego postaci dramatycznego wymiaru. Jeśli nawet, to niekoniecznie poważnego. Jego wyznania wobec czytelników „Gazety Wyborczej" jako żywo przywodzą mi na myśl dylematy Alcesta, głównego bohatera komedii Moliera „Mizantrop".

Alcestowi wszystko się nie podoba z wyjątkiem samego siebie. Wszystkich podejrzewa o podstęp, fałsz i zdradę, podczas gdy problem tkwi w nim samym, a nawet wiele problemów, czyli pycha, upór i egoizm. Niby nie lubi świata salonów, ale w nim tkwi. Niby nie cierpi takich osób jak kokietka Celimena, lwica salonowa, ale żyć bez niej nie może. Niby nie toleruje kłamstwa, ale bez większego problemu sam się oszukuje, byleby mieć złudzenie, że jest kochany. Ostatecznie czuje się przez wszystkich zdradzony i malowniczo cierpi.

Zastanawiam się – mając w pamięci głęboką mądrość zawartą w powiedzonku Kisiela o socjalizmie – po co Donald Tusk cierpi tak jak Alcest w „Mizantropie". Przecież większość problemów stworzył sobie sam, a sytuacja nie byłaby zgoła dramatyczna, gdyby zwyczajnie potrafił rządzić. A przynajmniej gdyby wiedział, co się powinno robić, będąc premierem.

Władza, czyli droga przez mękę

Przypominam sobie z czasów szkoły podstawowej, że często koledzy wyrwani do odpowiedzi i niepotrafiący sobie poradzić z pytaniem nauczycielki, odpowiadali, że przecież się uczyli. Tylko nie udało im się nauczyć. Donald Tusk zachowuje się identycznie: często w tekście w „Gazecie Wyborczej" oznajmia, że bardzo się starał, czyli się uczył.

Niestety, nie wyszło. Oto, co napisał np. o idei „jednego okienka": „Niestety, próba wprowadzenia „jednego okienka" okazała się dla nas bolesną lekcją. Pomysł, w zamierzeniu dobry, utknął na mieliźnie urzędniczej mentalności". Czyli wina nawet nie leży po stronie premiera i jego rządu, bo oni pilnie się uczą. Zawiniła bezduszna machina urzędnicza. Z tekstu Donalda Tuska wynika zresztą. że także w wielu innych sferach zawiniło jakieś fatum, a premier ma po prostu pecha, że stało się to za jego rządów.

Zacząłem się nawet niepokoić, czy ktoś, kto ma takiego pecha, kto ma takie fatalistyczne podejście do rzeczywistości, może być dobrym szefem rządu. Bo notoryczny pech może doprowadzić do rozwinięcia się kompleksu Jonasza, czyli takiej postawy, w której dominuje lęk przed podejmowaniem nowych ról, przed koniecznością rozwiązywania problemów. Wtedy rządzenie, które wymaga „tylko" kompetencji, wiedzy, zdecydowania i odwagi, naprawdę staje się „drogą przez mękę", niczym życie w głośnej trylogii Aleksieja Nikołajewicza Tołstoja.

Premier z brazylijskiej telenoweli

Gdy czytałem opowieść Donalda Tuska o jego mękach rządzenia, zastanawiałem się, czemu służy ten ekshibicjonizm. I otóż służy on najpierw wzbudzeniu współczucia, by potem zachęcić czytelnika do okazania zachwytu i wdzięczności. Gdyby Donaldowi Tuskowi rządzenie szło gładko albo było koszmarną porażką, nie można by wzbudzić pożądanej amplitudy uczuć. Pożądanej, bo Donald Tusk wie, że dziś społecznymi emocjami rządzą namiętności rodem z telenowel, szczególnie tych południowoamerykańskich. A tam obowiązkowa jest huśtawka emocji.

To zresztą znamy już z klasycznej powieści bulwarowo-sensacyjnej, w II Rzeczypospolitej z dużą klasą uprawianej przez Tadeusza Dołęgę-Mostowicza (oczywiście nie myślę o znakomitej „Karierze Nikodema Dyzmy", tylko na przykład o takich powieściach, jak „Znachor", „Trzy serca" czy „Bracia Dalcz i spółka"). Dlatego w opowieści Donalda Tuska są wzloty i upadki, choć te ostatnie są przedstawiane jako kłody rzucane przez los pod jego nogi, czyli są przez niego niezawinione.

Skoro opowieścią obecnego premiera rządzą prawa telenoweli, jej autor nie może tylko się nad sobą rozczulać i skarżyć na zły los. Tekst w „Gazecie Wyborczej" jest połączeniem masochizmu z samochwalstwem i autoreklamiarstwem. Czasem graniczącym z megalomanią, gdy Donald Tusk stawia siebie (formalnie rządzoną przez siebie Polskę, ale każdy łatwo dostrzeże, że to tylko kokieteria.) jako wzór dla świata i Europy. Szczególnie w kwestii reagowania na kryzys.

Owszem, Polska powinna być takim wzorem, ale nie warto, by premier przypisywał sobie zasługi w tym, w czym jego udział jest żaden albo co najmniej trudno dostrzegalny. To tak jakby Donald Tusk, stojąc przed wodospadem, sobie przypisał większy niż zwykle strumień i siłę spadającej wody, podczas gdy tak naprawdę był to wynik opadów w poprzednich dniach.

Samochwała w czasach kryzysu

Donald Tusk mógł uwierzyć w słowa swego nadwornego niegdyś entuzjasty Sławomira Nowaka, że jest „dotknięty przez Pana Boga geniuszem", ale takie odkrycia warto jednak czasem weryfikować w świecie pozanowakowym. Zapewniam, że taki świat istnieje. Wtedy może z większym dystansem mówiłby o sobie jako antykryzysowym guru i demiurgu w jednym.

Dość łatwo udowodnić, że kryzys dotknął Polski w znacznie mniejszej skali niż inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej, bo jako państwo duże i w niewielkiej mierze uzależnione od wymiany handlowej (u nas obroty handlowe z zagranicą stanowiły około 80 proc. PKB, w mniejszych, bardziej otwartych od naszej gospodarkach – dwa razy więcej) w znacznie mniejszym stopniu importowaliśmy recesję z krajów będących naszymi głównymi rynkami zbytu.

Ale na ten proces Donald Tusk nie miał najmniejszego wpływu. Podobnie jak na wynoszące ponad 20 proc. obniżenie wartości złotego w stosunku do euro, przez co polscy eksporterzy stali się bardzo konkurencyjni, a ujemne saldo obrotów handlowych zmniejszyło się tylko w 2009 roku (w stosunku do roku poprzedniego) aż o około 17 mld euro. Donald Tusk nie miał też wpływu na wzrost wydatków konsumpcyjnych Polaków w najtrudniejszym momencie kryzysu, bo to nie jego rząd, lecz mój obniżył podatki i składkę rentową, przez co nasi rodacy mieli za co robić te większe zakupy.

Warto też przypomnieć Donaldowi Tuskowi, że dzięki dobrej polityce Narodowego Banku Polskiego (kierował nim Sławomir Skrzypek, akurat bardzo często atakowany przez obecny rząd), który obniżył stopy procentowe, udało się nie dopuścić do osłabienia akcji kredytowej, czyli także popytu wewnętrznego.

Gdy przeczytałem opowieść Tuska, przypomniał mi się wierszyk Jana Brzechwy z mojego dzieciństwa „Samochwała" o pewnej postaci, co to „zdolna jest niesłychanie, najpiękniejsze ma ubranie, jej buzia tryska zdrowiem, jak coś powie, to już powie, jak odpowie, to roztropnie, w szkole ma najlepsze stopnie". A jeszcze ta samochwała potrafi marzyć i kiedy trzeba bywa nieugięta.

Z tą nieugiętością jest jednak pewien kłopot. Donald Tusk chwali się: „Próbowano wymusić na nas dotowanie branż i instytucji, strasząc medialnymi ofensywami w stylu »rząd źle walczy z kryzysem, bo nie chce nas dotować«. Nie ugięliśmy się". Ciekawe, kto próbował to wymusić, bo na pewno nie Prawo i Sprawiedliwość, które, owszem, zachęcało rząd do aktywnej polityki, ale bynajmniej nie do dotowania, szczególnie banków, które żadnego dotowania nie wymagały. Choćby dlatego, że w działających w Polsce bankach wielkość udzielonych kredytów bardzo nieznacznie przekraczała wartość depozytów (o 2,8 proc. w 2008 r.), podczas gdy w innych krajach ta różnica wynosiła nawet 70 proc.

Także stosunek łącznej wartości udzielonych kredytów do PKB był u nas znacznie niższy od tego w innych krajach (około 56 proc. u nas i ponad 100 proc. w innych krajach), przez co system finansowy był stabilny. Kto w takim razie naciskał na Donalda Tuska i jego rząd? Komu i czemu tak bohatersko opierał się rząd Tuska, skoro w Polsce nie było problemu upadających banków, wielkiej skali złych kredytów, bańki na rynku kredytów hipotecznych, a wreszcie wielkich firm, które trzeba by wspierać dziesiątkami miliardów złotych pomocy?

A nie było tego problemu, bo ktoś przed Donaldem Tuskiem prowadził odpowiedzialną politykę gospodarczą i finansową. Myślę, że Donald Tusk dobrze wie, kto to był.

Autostrady gestu

Najzabawniejsze jest bohaterstwo obecnego premiera w sprawie niekupowania szczepionek przeciwko świńskiej grypie. Ten wiekopomny czyn spowodował, że „polska gospodarka się nie wywróciła", a minister Ewa Kopacz jest do dziś wzorem dla świata. Cóż, w telenoweli to się może sprawdza, w realnym życiu wywołuje co najwyżej uśmiech.

Czytając opowieść Donalda Tuska, ledwie otarłem łzy wzruszenia po osiągnięciach Ewy Kopacz, a już rozczulił mnie sam premier jako zatroskany kierowca. Z tej troski mamy już między innymi 195 km autostrad, 400 km dróg ekspresowych i 134 km obwodnic oraz wiele rozpoczętych budów. No to przyjrzyjmy się tym dziarsko budowanym drogom. Wybierzmy te najważniejsze spośród dróg ekspresowych.

No i mamy na S2 (Konotopa – Nowy Konik), S5 (Grudziądz – Wrocław), S8 (Wrocław – Białystok), S11 (Koszalin – Pyrzowice), S12 (Piotrków Tryb. – Dorohusk), S17 (Warszawa – Hrebenne), S19 (Kuźnica Białostocka – Bruzgi) czy S74 (Sulejów – Nisko) albo stan zaawansowania robót w okolicach zera, albo ledwie kilku-, kilkunastu procent.

Gdy patrzę na mapę inwestycji drogowych, uderza kompletny chaos: nic się z niczym nie łączy. Wszystko to wygląda jak początkowa faza obrazu amerykańskiego ekspresjonisty Jacksona Pollocka. Chlapał on farbą gdzie popadło, ale twierdził, że nad wszystkim panuje. Jeśli rzeczywiście Donald Tusk poszedł drogą Pollocka, to może przejść do historii jako twórca całkiem nowej metody prowadzenia inwestycji – w analogii do action painting Pollocka (malarstwo gestu) nazwijmy ją action constructing. Ale to będzie raczej osiągnięcie z dziedziny sztuki abstrakcyjnej, a nie inżynierii czy inwestowania.

Ja, Donald

Donald Tusk używa w swojej opowieści określenia: „chcę spróbować państwa przekonać", czyli z wyraźną kokieterią zestawia różne wydarzenia, dając do zrozumienia, że tylko ktoś niewrażliwy i niewdzięczny może ich nie uznać za sukces. Robi tak nawet wtedy, gdy te „sukcesy" nie bardzo są jego – jak decyzja i rozpoczęcie budowy stadionów na Euro 2012. W razie kłopotów z udokumentowaniem „sukcesów", używa formuły: „wprowadziliśmy w życie cały szereg zmian".

A gdy sukces okazuje się całkowitą klapą, pojawia się magiczna formuła: „nie wszystkie plany okazały się możliwe do zrealizowania". Jak w wypadku sprzedaży stoczni – po prostu „nie znaleźliśmy na nie nabywców". Czyli nie było wielkiej afery z rzekomym katarskim inwestorem, nie było krętactw przy dziwnym przetargu, nie było upadku stoczni w Gdyni oraz Szczecinie i tysięcy ludzi bez pracy. Po prostu nie znalazł się inwestor – tak jak czasem w domu nie możemy znaleźć jakiegoś drobiazgu.

Gdyby na serio potraktować pochwały, jakie pod swoim adresem wygłasza Donald Tusk w sprawie OFE, trzeba by zmienić tytuł słynnej książki Roberta Gravesa (i świetnego serialu na jej podstawie z niezapomnianym Derekiem Jacobim) z „Ja, Klaudiusz" na „Ja, Donald". Szkoda tylko, że ta autoreklama nie ma żadnych podstaw. Tak zwana reforma OFE nie sprawi, że „system będzie wreszcie zbilansowany". „Od mieszania herbata nie robi się słodsza" – mawiał przywoływany już przeze mnie Stefan Kisielewski.

Otóż, tzw. reforma OFE to mieszanie herbaty bez dosypywania cukru. Przecież nie chodzi o to, że OFE jest finansowane długiem, gdyż cały system emerytalny jest finansowany długiem (także ZUS), i to od dawna. Chodzi o to, że dług publiczny rósł gwałtownie za rządów Donalda Tuska, także, a może przede wszystkim poza sektorem emerytalnym.

Jakoś za moich rządów transfery do OFE nie były żadnym dramatycznym problemem, bo po prostu nie zadłużaliśmy bez opamiętania Polski. I nie chcieliśmy arbitralnie decydować o przyszłych emeryturach, bo po pierwsze – nikt nas do tego nie upoważnił, a po drugie – rząd nie może swoim następcom (często działającym wiele lat później) zostawiać pasztetu w finansach publicznych tylko dlatego, że nie potrafi zapanować nad wydatkami, a i nie umie zapewnić budżetowi państwa wysokich dochodów. Sztuczki księgowe duetu Tusk – Rostowski nic w tej materii nie zmienią.

Świat według wójta Tuska

Gdy czyta się opowieść Donalda Tuska, można mieć wątpliwości, z kim tak naprawdę mamy do czynienia. Najczęściej jego narracja jest snuta z poziomu wójta, burmistrza czy starosty. Czasem tylko deklaruje, że jest premierem. Od szefa rządu można by jednak wymagać przynajmniej odwagi cywilnej, potrzebnej na przykład do przyznania się do prawdziwych błędów.

Bo jest zdumiewające, że premier polskiego rządu może nie wspomnieć w podsumowaniu swojego urzędowania o katastrofie smoleńskiej, czyli o wydarzeniu, które nawet za kilkaset lat będzie jedną z wielkich polskich ran. Czy chodzi o wyparcie tego tragicznego wydarzenia, żeby razem z nim wymazać z pamięci to, co sam premier robił, a właściwie czego nie robił w tej sprawie? Albo robił kompletnie nie tak, jak oczekiwalibyśmy od szefa rządu dużego, suwerennego kraju.

Smoleńskiej tragedii nie da się przemilczeć, tak jak nie da się jej zafałszować. A premier, który w tej sprawie „odpuści" sobie polski interes i zapomni, że zginął tam prezydent Rzeczypospolitej, zapłaci za to bardzo wysoką cenę. Ktoś mający dostęp do takich informacji jak szef rządu, musi wiedzieć, że są sprawy, których za żadną cenę nie może „odpuścić", nawet gdyby stanął przed bardzo trudnym, a wręcz dramatycznym wyborem. W takich sprawach sprawdza się dojrzałość do roli premiera.

Mam fundamentalne wątpliwości, czy Donald Tusk dojrzał do roli szefa rządu. Tym większe, że w tekście opublikowanym w „Gazecie Wyborczej" znajduję mało dowodów tej dojrzałości. Nie dostrzegam żadnej głębszej myśli o Polsce, Polakach, o tym, po co i dla kogo sprawuje się władzę, po co istnieją naród i państwo. Opowiadanie o skupieniu się na „tu i teraz" oraz na filozofii „ciepłej wody w kranie" jako wiekopomnej zasłudze obecnego rządu jest nieporozumieniem.

Oczywiście – wbrew temu, co opinii publicznej wmawiają nasi polityczni konkurenci – ani ja, ani PiS nie zamierzamy podrywać Polaków do żadnego powstania. To bzdura. Doskonale rozumiemy, że Polacy chcą dostatniej, bezpiecznej egzystencji. Ale też wiemy i czujemy, że nie uciekają i nie chcą uciekać od odpowiedzialności – za siebie, rodzinę, wspólnotę, a wreszcie za naród i państwo. Polacy są naprawdę pod tym względem dojrzali.

Nałóg clubbingu

Zastanawiałem się, jaka wizja Polski wyłania się z działań, deklaracji i tekstów Donalda Tuska. I ciekawą odpowiedź na to pytanie podsunęli mi młodzi ludzie, z którymi często rozmawiam. Wielu z nich uważa, że to wizja modnego klubu, gdzie miło spędza się czas, zapominając o troskach i problemach, które zostawiło się na zewnątrz. Oni także bywają w takich klubach i lubią się tam odstresować. Do takiego klubu można wpaść, ale nie sposób tam żyć.

Clubbing jest zatem tylko jedną z form spędzania wolnego czasu, ale poza nim istnieje normalne życie. Są oczywiście nałogowi klubowicze, ale to zdecydowana mniejszość. Moi młodzi rozmówcy zastanawiali się, czy Donald Tusk nie staje się takim metaforycznym nałogowym klubowiczem, który coraz słabiej dostrzega, że istnieje rzeczywistość „pozaklubowa". Że wielu ludzi na clubbing zwyczajnie nie stać.

Moi rozmówcy trzeźwo zauważali, że rząd czy generalnie politycy nie są od tego, żeby wybrańcom zapewniać karnety do modnych klubów, ale żeby poza klubami rozwiązywać codzienne kłopoty ludzi, a także podejmować różne, również wielkie wyzwania.

Naród i brzemię polskości

W filozofii rządzenia Donalda Tuska uderzył mnie brak czegoś tak fundamentalnego, jak odwołanie się do pojęcia narodu. W tekście w „Gazecie Wyborczej" związek państwa i narodu pojawia się tylko raz, i to w kontekście odcięcia się od „romantycznych zmagań ponad siły". Wydawało mi się, że lęk przed odwoływaniem się do kategorii narodu mieli tylko komuniści w czasach PRL, więc tym bardziej zaskakuje mnie oszczędność Donalda Tuska w tej mierze.

W socjologicznym czy politologicznym opisie współczesnego państwa kategoria narodu jest wciąż kluczowa. Naród to wszak wspólnota połączona więzami języka, całego systemu semiotycznego, kultury, historycznego losu, solidarności. Tylko w takiej wspólnocie jednostka odnajduje się jako człowiek, jej życie nabiera sensu. Mam spore wątpliwości, czy dla Donalda Tuska, tak jak dla mnie, naród jest wspólnotą podstawową.

Wciąż nie mogę zapomnieć, co w 1987 r. powiedział Donald Tusk, gdy miesięcznik „Znak" pytał go, czym jest dla niego polskość. „Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać... Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski – tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem" – powiedział wtedy Donald Tusk.

Rozumiem, że wówczas była to jakaś prowokacja, jakaś kozacka szarża. Mimo to uważam, że wypowiadanie takich słów, nawet wtedy, gdy ma się 30 lat, nie jest rozsądne. Przeciwnie, jest bardzo nierozsądne. Bo po kolejnych 20 latach można zostać premierem Polski i trzeba jednak tę polskość dźwigać. Jeśli to brzemię, można być zniechęconym i udręczonym. W takim razie pozostaje pytanie, po co to brzemię dźwigać. Dla mnie w każdym razie to nie jest brzemię. To powód do dumy.

***

Chciałbym się wytłumaczyć czytelnikom, dlaczego w bardzo dużej części ten tekst jest ironiczny. Otóż uznałem, że ironia jest najlepszą metodą – jak to się teraz mówi – dekonstrukcji napuszonego, autoreklamiarskiego, płytkiego, nielogicznego, niespójnego i często pretensjonalnego dziełka Donalda Tuska. Czegoś takiego nie mogłem potraktować zbyt serio.

Publikuję swój tekst dziś w „Rzeczpospolitej", bo w konkurencyjnym dzienniku ukazuje się właśnie druga część „epopei" Donalda Tuska i dobrze byłoby zapewnić czytelnikom pewną równowagę. Wkrótce w innym miejscu odniosę się do obu części „dzieła" Donalda Tuska.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od autora

Jarosław Kaczyński
Rzeczpospolita, rp.pl