KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Niedziela, 24 listopada, 2024   I   10:50:06 PM EST   I   Emmy, Flory, Romana
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Tusk mówi Kaczyńskim, Kaczyński mówi Tuskiem

09 marca, 2011

Prezesowi PiS wielokrotnie zarzucano, że ocenia świat według manichejskich kategorii i zamknął się w oblężonej twierdzy. Dziś widzimy, że i lider PO podobnie widzi świat – pisze publicysta „Rzeczpospolitej\"

Póki jestem szefem, to ja ostatecznie definiuję, co szkodzi Platformie – powiedział Donald Tusk w ostatnim wywiadzie dla tygodnika "Polityka". To zdanie nie powinno nikogo zaskakiwać, kto ma jakiekolwiek pojęcie o wewnętrznych stosunkach w partiach politycznych. Ciekawe jest co innego w ostatniej tak obszernej wypowiedzi premiera: Donald Tusk i Jarosław Kaczyński niemal identycznie definiują warunki sukcesu ich własnych partii.

Ich pogląd można najkrócej określić rosyjskim powiedzeniem "ruki po szwam". Obaj liderzy wprawdzie dużo mówią o tym, jak bardzo są rozdyskutowane ich partie (zawsze przedstawiają to jako pozytywny kontrast w stosunku do konkurencji). Jednak te deklaracje to tylko niezbędna ornamentyka, by nie gorszyć maluczkich.

Najważniejsze jednak pozostaje to, że "to ja ostatecznie definiuję". Wszystko, nie tylko to, co szkodzi danej partii. Skądinąd niebędącej prywatną własnością przewodniczącego czy prezesa, ale zarejestrowaną w sądzie powszechnym organizacją społeczną. Taką, która jest w części finansowana z pieniędzy budżetowych. A po części ze składek obywateli.

Polaryzacja trwa

Dwa dni wcześniej przed wywiadem Tuska dla "Polityki" ukazał się wywiad z Jarosławem Kaczyńskim dla tygodnika "Uważam Rze". Porównanie wypowiedzi obu partyjnych szefów jest uderzające. Gdy chodzi o ocenę własnej strategii to Tusk mówi Kaczyńskim, Kaczyński – Tuskiem.

Nie ma się co nawet dziwić temu, że obaj ciągle stawiają na polaryzację. Tusk nadal wierzy, że straszenie PiS jest kluczem do zwycięstwa PO. Kaczyński jest przekonany, że Platformę trzeba zdemaskować, aby zapewnić sukces własnej partii. W ich perspektywie pozostałe siły polityczne są sprowadzone do roli potencjalnych przystawek. Inne czynniki – media, tzw. elity – zostały zredukowane w oczekiwaniach obu panów do roli wyłącznie pomocników. Własnych lub służących przeciwnikowi.

– Prawdziwy spór cywilizacyjny, polityczny i kulturowy toczy się między PO i PiS – mówi Tusk w wywiadzie. I chwilę dalej: – Symbolicznie Polska podzieliła się na dwie części: na tych, którzy są świadomie lub potencjalnie wyborcami PiS, boją się zmian, a modernizację i Zachód postrzegają jako zagrożenie, i część drugą mającą zachodnie aspiracje wolnościowe, obyczajowe, dotyczące jakości życia (jest ich na szczęście większość).

Tusk mówi to w ściśle określonym kontekście. Ostrzega krytykujących go ekonomistów, celebrytów, dystansujące się od niego media, że nie mają wyboru: – Ktoś musi rządzić. Jeśli nie ja, to Kaczyński, Pawlak, Napieralski albo Palikot.

Coś bardzo podobnego mówi Kaczyński w tygodniku "Uważam Rze": – Musimy ludziom uświadomić dwie podstawowe rzeczy. Że mają do wyboru dwie opcje. Pierwszą na trwanie, na to, co jest, czyli PO i SLD. Oraz na zmianę, czyli nas. Jeśli przekonamy do tego ludzi, wygramy.

Zresztą Kaczyński tak jak Tusk uważa, że większość społeczeństwa jest jego naturalnym elektoratem: – Jeżeli Polacy nie dadzą się znowu oszukać różnym sztuczkom, a Prawo i Sprawiedliwość będzie ciężko pracować, to wygramy.

A jeśli PiS nie wygra? Kaczyński straszy wtedy tak jak Tusk. Tyle że upadkiem państwa. – Polska bezwzględnie potrzebuje tej przebudowy, bo inaczej to się rzeczywiście załamie – mówi Kaczyński. Dodaje jednocześnie, że tragedia jest do uniknięcia. Oczywiście wyłącznie w przypadku zwycięstwa jego partii.

Stan zagrożenia

Błędem jest traktowanie obu wywiadów jako partyjnej propagandy sukcesu. W obu ugrupowaniach są inni od radosnego prężenia muskułów. Wiele szczebli niżej w partyjnej hierarchii. Słowa Tuska i Kaczyńskiego należy raczej potraktować jako komunikaty. Nawet nie tyle do szerokich mas czytelników, bo te jeszcze będą urabiane. To komunikaty do szeroko pojętej klasy politycznej – własnych partii, głównego przeciwnika, pozostałych sił politycznych, decydentów w mediach, uczestniczących w debacie ekonomistów i innych ekspertów.

Podobnych komunikatów do wyborów będzie więcej. Ale już dziś można chyba stwierdzić, że łączący je sygnał brzmi jak słynne w Platformie pytanie Grzegorza Schetyny: "Jesteś ze mną, przyglądasz się czy się ze mną bijesz?".

To z pewnością zapowiedź tego, jak będzie wyglądała kampania wyborcza 2011 roku. Trudno orzec, czy Polacy dadzą się znów podzielić na tutejszych Hutu i Tutsi. Ale wygląda na to, że obaj partyjni liderzy swoje sztaby wyborcze nakierują na ponowne rozpalenie wojny polsko-polskiej.

Tusk i Kaczyński dobrze się w tym czują. Liderowi PiS wielokrotnie zarzucano, że ocenia świat według manichejskich kategorii. Albo, że zamknął się w oblężonej twierdzy. Rzeczywiście Kaczyński nieraz wypowiadał się i zachowywał uprawniając (lub przynajmniej ułatwiając) stawianie takich zarzutów. Dziś widzimy, że i Tusk podobnie widzi świat.

Kaczyński narzekał na nieprzychylne media, opór grup interesów, establishmentu itd. Podobne rzeczy zaczyna mówić obecny szef rządu. Tusk się skarży, że rządzi podczas "ekstremalnie trudnej kadencji". Tak jakby poprzedni premierzy czuli się jak pączki w maśle. – Nigdy nie byliśmy jakimiś szczególnymi ulubieńcami tak zwanych elit – dodaje Tusk. Ktoś tu powie: hola, hola, mało który polityk był tak rozpuszczany przez media. Zwłaszcza w porównaniu z Kaczyńskim.

Racja, ale czy Tusk kokietuje czytelników tymi słowami? Wątpliwe. Z tego, co wiadomo na temat jego zachowania za zamkniętymi drzwiami Kancelarii Premiera, to wiemy, że bardzo nerwowo reaguje na trudności. W swoim subiektywnym mniemaniu jest mu bardzo ciężko. I tylko ciekawe jest to, czy dopadła go myśl dręcząca każdego premiera. Czyli to, że on tak ciężko pracuje, a niewdzięczny świat zupełnie tego nie docenia. W PO krążą pogłoski, że ponoć tak odbiera krytykę.

Jedynie słuszna linia

Od dawna też było słychać o Kaczyńskim, że coraz mniej cierpliwie odnosi się do swoich współpracowników. Receptą obu zdaje się wzięcie partii za twarz. Kaczyński po wyrzuceniu Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak za bardzo nie ma już kogo brać za twarz. Jeszcze Zbigniewa Ziobrę i Jacka Kurskiego, ale oni siedzą daleko w europarlamencie, więc problem wielce zmalał.

Tusk ostatnio nikogo nie wyrzucił. Nie wiadomo, co zrobi z Grzegorzem Schetyną i jego ludźmi. Ale widać, że i Tusk ma równie prosty pomysł na poprawę funkcjonowania partii: – Nie chciałbym, aby jakikolwiek konkurent, skoro dzisiaj nie jest w stanie konkurować ze mną otwarcie, swoimi zachowaniami szkodził Platformie. (...) Chcesz konkurować? Stawaj do konkurencji. Nie stajesz, nie osłabiaj pozycji Platformy. Póki jestem szefem, to ja ostatecznie definiuję, co szkodzi Platformie, a co nie. Mam prawo sądzić, że po ostatnich doświadczeniach wszyscy, w tym Grzegorz Schetyna, zaakceptowali w całości ten punkt widzenia – mówi Tusk "Polityce". Zwróćmy uwagę na słowa "wszyscy" i "w całości". Nietrudno sobie wyobrazić, że stosując powyższe zalecenia, można nazwać szkodnictwem każdą krytykę kierownictwa partii.

Słowa Tuska nie są diagnozą stanu partii (bo wewnętrzna opozycja wybrała taktykę na przeczekanie, a nie kapitulację), ale ostrzeżeniem. Korespondują przy tym z zarzutami Kaczyńskiego wobec polityków obecnego PJN, że to za sprawą ich "rozłamowej" działalności PiS miało słaby wynik w wyborach samorządowych.

Obaj liderzy zapowiadają zatem bardzo ważną rzecz. Nie będą rewidować własnej linii politycznej, bo uważają ją za jedynie słuszną. Zwroty będą tylko taktyczne. Natomiast strategia ma być taka sama, tylko realizowana coraz mocniej. Według ich diagnoz niepowodzenia PiS i PO (oprócz tych spowodowanych czynnikami zewnętrznymi) wynikały z tego, że członkowie partii nie dość stanowczo realizowali partyjną linię.

To czytelne ostrzeżenie dla partyjnych reformatorów. Czy też gołębi, którzy chcieliby jakiegoś zbliżenia. W PiS zresztą reformatorów już nie ma, bo są w PJN. W PO Schetyna, także Jarosław Gowin, stanęli przed nieprzyjemnym wyborem. Albo całkowicie dostosować się do linii i retoryki przewodniczącego (jakkolwiek będzie to tylko mimikra, a nie wyraz uznania wobec geniuszu Tuska), albo wylecieć z partii. Lub w najlepszym wypadku znaleźć się na jej marginesie.

Czytelnicy sondaży

Wypadnięcie poza Platformę będzie dla nich polityczną śmiercią. Schetyna, choć świetny organizator, nie ma zadatków na lidera porywającego tłumy. Mógłby nimi pokierować, gdyby stanął na czele wielkiej dobrze zorganizowanej partii. Dokładnie takiej jak PO. Skądinąd tego boi się Tusk, że zdarzy się w Polsce to, co miało miejsce w wielu partiach zachodnioeuropejskich, gdzie charyzmatyczny lider był zastępowany przez szarego, ale sprawnego aparatczyka. Tak jak po Tonym Blairze przyszedł Gordon Brown. Albo gdy Gerharda Schrödera zastąpił Franz Müntefering.

Własnej masowej partii Schetyna jednak nie założy. W sejmowych kuluarach politycy powtarzają wyniki jakichś badań opinii publicznej na temat obecnego marszałka Sejmu. Jako przywódca byłby atrakcyjny jedynie dla kilku procent wyborców, którzy na dodatek pokrywają się w dużej części z potencjalnym elektoratem PJN.

Skoro mowa tu o badaniach, to wiadomo, że kierownictwa obu partii zamawiają własne sondaże. Robią to systematycznie i – jeśli wierzyć opowiadającym o tym politykom – robione są na próbach dużo większych niż w przypadku sondaży publikowanych w mediach. Tusk i Kaczyński są pilnymi czytelnikami tych badań. Zresztą śladem tego jest jedna z wypowiedzi Kaczyńskiego w wywiadzie dla "Uważam Rze", gdy mówi o wynikach wyborczych w dwóch porównywalnych gminach.

Może być więc tak, że to badania podpowiadają im stawianie na polaryzację i rozpalanie wojny polsko-polskiej. Bo wyborcy świadomie czy też podświadomie tego oczekują. Co prawda w jednym fragmencie ich wypowiedzi są sprzeczne – tam, gdzie przekonują, że to ich właśnie partia może liczyć na większość głosów społeczeństwa (o ile nie będzie "sztuczek").

Ale to może też znaczyć, że obaj traktują wyborców jako stosunkowo łatwą do urobienia masę. A oni zaś są demiurgami. Tyle że w tej perspektywie komunikat do nas, wyborców, jest ten sam co do członków własnych partii: "ruki po szwam" i głosować. Bo jak nie, to przyjdzie Tusk. Albo Kaczyński. A to przecież takie straszne.


Piotr Gursztyn
Rzeczpospolita, rp.pl