Donald Tusk stwierdził, że nie ma z kim przegrać. Po czym dodał: „PO może przegrać jedynie sama ze sobą”. Miał rację – uważa publicysta
Redakcja „Rzeczypospolitej" pyta, co zagraża Platformie Obywatelskiej. Najkrótsza odpowiedź brzmi: prawdziwe niebezpieczeństwo czai się wewnątrz, jego zarodki tkwią w samej Platformie.
Oczywiście, okoliczności zewnętrzne nie pozostają bez znaczenia. Tyle że światowy kryzys gospodarczy nie wykluł się przecież w łonie PO. Przyczyny wzrostu cen żywności i ropy też wywodzą się skądinąd. Ale wszystko to – także niepokoje w krajach arabskich – wpływa na sytuację Polski, a zatem i na ocenę polityki partii rządzącej.
Brak godnych przeciwników
Jednak w kraju partia ta wciąż nie natrafia na godnych siebie przeciwników. Ani raczkująca PJN, ani nawet mający niezłe notowania SLD, nie osiągnęły takiej pozycji. Status PiS jest innego rodzaju. To nie przeciwnik, tylko wróg. Więcej: wróg nieprzejednany, śmiertelny, bo nieskrywający, iż jego celem jest definitywne zniszczenie Platformy.
Wszelako takie właśnie PiS stanowi Platformy skrajne zaprzeczenie, jest jej wyostrzoną antytezą. To nie tylko kwestia charakteru przywódcy, stylu uprawiania polityki, paranoicznej wizji świata. Historia tzw. przystawek, czyli Samoobrony i LPR, dostarcza dobitnych dowodów bezwzględnie instrumentalnego sposobu traktowania sojuszników. Tę lekcję przerabiał niegdyś wodzony przez Kaczyńskiego na pokuszenie Waldemar Pawlak, teraz zaś doświadczony Leszek Miller wbija ją do rozpalonej głowy Grzegorza Napieralskiego.
Trudno mi zatem wyobrazić sobie przyszły, lansowany już gdzieniegdzie alians PiS – SLD – PSL. Hipotezę taką wysunął ostatnio Igor Janke. („Wszystko tylko nie PO-PiS", „Rzeczpospolita" z 22 lutego 2011 r.). Nie sądzę, by PiS zdołało odzyskać utraconą wcześniej – czy bezpowrotnie, to inna kwestia – zdolność koalicyjną. W istocie tkwi ono dalej w politycznej izolacji, tym głębszej, im natarczywiej eksploatuje smoleńską tragedię.
I w izolacji tej nadal pozostanie. Sojusz z PiS byłby bowiem zarówno dla PSL, jak i – zwłaszcza – dla SLD wstępem do politycznego samobójstwa. Leszek Miller trafnie wywodzi, że znaczna część (głównie wiejsko-małomiasteczkowa) elektoratów tych trzech ugrupowań przenika się albo wręcz pokrywa – dotyczy to tradycyjnej warstwy obyczajowej. Jednak w innych sferach poglądy te wykluczają się, częstokroć zgoła zasadniczo. Wielkomiejski, wykształcony, wolnomyślicielski elektorat SLD nie przełknąłby „pragmatycznej" koalicji z PiS.
Za to PO ani myśli połykać swoją PSL-owską „przystawkę"; na suwerenność partii Pawlaka nie dybie, elektoraty obu ugrupowań rozchodzą się zaś bezkolizyjnie, w sposób niemal modelowy. Z kolei PJN po efektownym starcie zdaje się wytracać impet. Jej wejście do Sejmu wydaje się problematyczne. A gdyby nawet, to PJN – jeśliby poglądy oraz styl Pawła Poncyljusza uznać za dość reprezentatywne dla całej formacji – bliższa byłaby Platformie niż PiS. Ponowny związek z partią Kaczyńskiego stawiałby pod znakiem zapytania sens wcześniejszej secesji, podmywając wiarygodność tej inicjatywy. Im bardziej kojarzy się ona z PiS – zwłaszcza tym owładniętym smoleńską obsesją – tym mniejsze ma szanse na uszczknięcie wyborców Platformie.
Cena silnego przywództwa
Czy zatem PO może spać spokojnie? W żadnym razie. Jej problemy są głównie natury wewnętrznej. Aby stawić im czoła, musi zdobyć się na głęboką autorefleksję.
Donald Tusk jest przywódcą niekwestionowanym. A skoro tak, to wszelkie zaniechania i błędy – również bezpośrednio przezeń niezawinione – obarczają jego konto. Takie są koszty przywództwa, zwłaszcza tak silnego, że w istocie wyłącznego. Od tej odpowiedzialności nie ma ucieczki.
Tusk stworzył z Platformy normalną, zwykłą partię, uwolnioną od balastu ideologii. Wprawdzie i PO wspiera się na fundamentach ideowych, jednak jest to przede wszystkim pierwsza w Polsce klasyczna partia polityczna. Na tym polega jej trwałość i szeroki zasięg. Zarazem jest to typowa partia władzy, co przyciąga również karierowiczów i cynicznych pragmatyków. Po trzech latach rządzenia zużywa się i gnuśnieje każde ugrupowanie. Proces ten nie ominął również Platformy. To zagrożenie pierwsze.
Drugie dotyczy samego premiera. Swego czasu pokonał Kaczyńskiego, ponieważ zdołał przezwyciężyć jego kompleks, jakiego nabawił się po dwóch porażkach w 2005 roku. Przestał się wreszcie bać prezesa PiS, ustępować pod presją, reagować nerwowo na szantaż lub prowokacje. Okazuje się jednak, że nie do końca. Co rusz niespokojnie zerka w stronę nieubłaganego krytyka. Te obawy – co Kaczyński powie, kiedy znów zaatakuje – w jakiejś mierze nadal Tuska krępują, a chwilami wręcz paraliżują.
Weźmy sprawę raportu MAK. Wbrew większości komentatorów uważam, iż premier z reakcją nań się nie spóźnił. Przeciwnie: niepotrzebnie się pospieszył. Pochopne słowa „raport jest absolutnie nie do zaakceptowania" wypowiedział pod presją, w bliskiej panice obawie, że brak krytyki zostanie mu poczytany za kolejny „dowód" rzekomej służalczości wobec Rosji. Znowu dał się zaszantażować Kaczyńskiemu i przychylnej PiS części mediów. Dalsze perypetie wokół raportu były tylko konsekwencją tego błędu.
Jednakże to nie sprawa MAK zaszkodziła Platformie. Cios groźniejszy wyszedł niejako od wewnątrz. Niejako, gdyż znani ekonomiści z Leszkiem Balcerowiczem i Jerzym Hausnerem na czele to ludzie przez lata bliscy PO, wspierający ją albo przez nią popierani. Ich krytyka emerytalnych planów rządu jest dla Platformy szczególnie bolesna. Sam rząd nie zadbał o jasny przekaz swoich zamiarów, co spowodowało chaos informacyjny i wywołało dezorientację opinii publicznej, także młodszego, wykształconego elektoratu.
Widmo AWS
Wszelako krok najbardziej ryzykowny postawił premier wcześniej, przy okazji tzw. afery hazardowej. Podziwiano sprawność, z jaką rozbroił tę minę. Cena okazała się jednak niewspółmiernie wysoka. Chodzi o zdymisjonowanie Grzegorza Schetyny. Ruchem tym Tusk zburzył niewzruszoną – zdawało by się – konstrukcję. Polegała ona na harmonijnym podziale ról. Schetyna pewną ręką zawiadywał partią, zapewniając jej stabilność, dzięki czemu premier mógł skupić się na kierowaniu rządem.
Poniekąd było to odwzorowanie sytuacji z 1991 roku. Liderami Kongresu Liberalno-Demokratycznego byli Jan Krzysztof Bielecki i Donald Tusk. Kiedy Bielecki został premierem, Tusk poświęcił się szefowaniu KLD, pełniąc w partii rolę kogoś w rodzaju Schetyny. Była to zgodna współpraca. Jednakże rząd Bieleckiego trwał znacznie krócej, a poza tym KLD był niewielką, a zatem bardziej sterowną partią.
Czy Tusk dostrzegł w Schetynie zagrożenie dla własnej pozycji? Czy też, mając w pamięci złowrogie dla SLD skutki afery Rywina, wpadł w popłoch i pochopnie poświęcił najwartościowszego współpracownika? Tak czy owak, skutki tej decyzji były fatalne. W partii znikło poczucie jedności, pojawiła się niepewność. Powstały grupy i frakcje.
Tusk sam pozbawił się dotychczasowego komfortu, a ponieważ nie da się jednako sprawnie zarządzać Radą Ministrów i wielką partią, oparł się na „spółdzielni" ministra Grabarczyka, co tylko pogłębiło wcześniejsze, jednak będące pod kontrolą, podziały. Kiedyś skrzydła PO uosabiali Palikot i Gowin. To nie rozsadzało całej konstrukcji, bo Tusk ze Schetyną byli lepiszczem rozległego centrum. Pęknięcie między nimi wywróciło te proporcje, burząc spoisty obraz partii i uruchamiając falę niekorzystnych dla PO spekulacji, snutych już nie tylko przez dawny obóz IV RP.
Nie znamy faktycznej skali, a w gruncie rzeczy nawet istoty tego konfliktu. Jeśli sięga głęboko, grozi rozsadzeniem całej Platformy. Świadczyło by to o małości jej przywódców, o niezdolności do zapanowania nad emocjami, wreszcie o tym, że ponura lekcja upadku AWS i marginalizacji SLD poszła w niepamięć.
A przecież ten pierwszy przypadek mógłby wejść do antologii „Jak nie uprawiać polityki". Oczywiście, już sama struktura AWS była wadliwa i niefunkcjonalna. Coś w rodzaju pospolitego ruszenia. Dziś aż nie chce się wierzyć: 39 (tak!) grup i partyjek, z czego kilka „księstw udzielnych", prowadzących własną politykę. Początkiem końca tej zbieraniny był konflikt między liderem AWS Marianem Krzaklewskim a wicepremierem i szefem MSWiA (ciekawe skojarzenie...) Januszem Tomaszewskim, podejrzewanym o współpracę z SB, czego notabene nigdy mu nie udowodniono. Gdy zapytałem Krzaklewskiego, czy wierzy, że Tomaszewski był agentem, żachnął się: „Tu nie chodzi o to, że był czy nie był, tylko o to, że on chce być... kanclerzem!". Krzaklewski dał sobie wmówić, iż Tomaszewski dybie na jego pozycję, co było bzdurą. Jednak od tej chwili AWS znalazła się na równi pochyłej.
Nie wiemy, czy ostatnio między Tuskiem i Schetyną doszło do zawieszenia broni, do rzetelnej, męskiej rozmowy, czy do pojednania, o ile takowe w ogóle było potrzebne. Obaj są Platformie niezbędni. Jedno jest pewne. Jeśli Platforma nie zażegna wewnętrznych swarów i nie przekona opinii publicznej, że mimo przejściowych zawirowań nadal jest formacją spoistą i stabilną, zdolną do sprawnego rządzenia krajem i zgodnie troszczącą się o jego pomyślność – drastycznie obniży swoje wyborcze szanse.
Donald Tusk stwierdził, że nie ma z kim przegrać. Po czym dodał: „PO może przegrać jedynie sama ze sobą". Miał rację. Może, ale nie musi.
Autor jest publicystą, był m.in. redaktorem naczelnym „Życia Warszawy" i „Życia„
Tomasz Wołek
Rzeczpospolita, rp.pl
KATALOG FIRM W INTERNECIE