Sprowadzanie tez autora do absurdu bierze się stąd, że Roman Graczyk pierwszy odważył się zauważyć, iż wieloletnia gra „Tygodnika Powszechnego\" z komunistyczną władzą mogła nieść ze sobą dodatkowe konsekwencje – pisze publicysta „Rzeczpospolitej\"
Nie ogarnia mnie smutek, kiedy Krzysztof Kozłowski oburza się na książkę "Cena przetrwania. SB wobec "Tygodnika Powszechnego"" Romana Graczyka. Budziłby on nawet moją sympatię jako człowiek źle reagujący na nieprzyjemne wieści dotyczące jego dawnych przyjaciół. Gdyby nie to, że podobnie zachowuje się przy okazji każdej tego typu sprawy. Postawa pod tytułem: "nie będziecie nas sądzić" to trwały element jego wizerunku.
Smutek budzi "umiarkowana" krytyka, której przykładem jest dyskusja Andrzeja Friszkego i Andrzeja Paczkowskiego na łamach "Tygodnika Powszechnego". Smutek, bo choć obaj historycy nie ciskają inwektyw, to jednak rozmawiają obok książki. Starają się wytworzyć wrażenie, że coś z nią nie w porządku, choć bardziej dyskutują ze swoim wyobrażeniem o niej, niż z zawartymi tam faktami i ocenami.
Nie tylko rachunki
Andrzej Friszke orzeka: "Nie ma w książce żadnego śladu, że czworo wymienionych w mediach redaktorów donosiło". Nie może też zabraknąć lekceważącego potraktowania pewnego typu źródeł: "Wnioskowanie na podstawie wysokości rachunków (kawiarnianych – P. Z.) o długości rozmowy, a w ślad za tym wnioskowanie de facto o treści tej rozmowy czy o stopniu zażyłości jest metodą wątpliwą".
Jednym słowem nie odnosi się Friszke do ustaleń Graczyka, prawda, że fragmentarycznych wobec skali zniszczenia materiałów, lecz jednak realnych. O czym Mieczysław Pszon, Marek Skwarnicki, Stefan Wilkanowicz i Halina Bortnowska rozmawiali z pułkownikiem Schillerem? Przecież trochę wiemy, coś się zachowało, nie tylko rachunki z knajp.
Zauważa to, choć zdawkowo, Andrzej Paczkowski: "Graczyk pisze o tym w przypadku Marka Skwarnickiego i cytuje analizy, w których przywoływane są wypowiedzi TW Seneki. Często pozostałości współpracy są tylko na tym poziomie – nie ma teczki X czy Y, natomiast jest miesięczne sprawozdanie, w którym przywoływane są jego wypowiedzi. Oczywiście, że trzeba brać je pod uwagę". Ale Friszke zaraz spieszy z bagatelizującym wnioskiem: TW Seneka wypowiadał jedynie "opinie polityczne".
Czy były one całkiem niewinne? W innym miejscu Paczkowski przyznaje, że niekoniecznie: "Są jednak w poszczególnych przypadkach – jak np. odsunięcie Bogdana Cywińskiego ze stanowiska redaktora naczelnego Znaku – próby konkludowania, że coś było na rzeczy, bo SB zależało na tym, aby Cywińskiego ukarać".
Historyk nie zauważa nawet, że Graczyk, przywołując tę historię z 1977 roku, nie stawia tak ostrego zarzutu. Nie twierdzi, że Znak pozbył się Cywińskiego na polecenie SB. Pisze jedynie, że ujawnianie zamiaru usunięcia redaktora w następstwie jego opozycyjnego zaangażowania (w głodówkę w kościele św. Marcina) zwiększało wiedzę policji politycznej o środowisku i ułatwiało grę na wewnętrzne rozbieżności.
A równocześnie Paczkowski konkluduje: "Można jednak przyjąć, że to, co wydawało się ustępstwem pod presją SB, jest po prostu kalkulacją polityczną". To prawda. Ale właśnie o tym jest książka Graczyka. Ona się koncentruje na pytaniu, na ile konieczność, potrzeba, a w końcu i nawyk gry z totalitarnym państwem rodziły u zacnych katolickich działaczy może tylko nieostrożność, a może już brak zahamowań.
Historyk od przykrości
Andrzej Friszke stawia za to fundamentalną kwestię: "Oczywiście wracamy tu do pytania: czy z esbekami można było w ogóle rozmawiać o sprawach ogólnych". Sam nie próbuje na nie wszakże odpowiedzieć.
A przypomnijmy: co innego oznaczało konwersowanie z esbecją powiedzmy w roku 1965, gdy Polacy byli wobec świata władzy bezradni, a co innego w drugiej połowie lat 80., kiedy techniki postępowania z tajną policją były ogólnie znane, a "Tygodnik" stał się de facto pismem opozycji.
Tymczasem z adnotacji przywoływanych przez Graczyka wynika, że wszyscy od sędziwego Mieczysława Pszona do pozostającej na uboczu tego środowiska Haliny Bortnowskiej spotykali się z oficerami SB nieomal do schyłku PRL. Czy historyk nie powinien o to przynajmniej zapytać?
Nie powinien w jednym przypadku – jeśli nie chce komuś sprawić przykrości. To ważna okoliczność, ale czy merytoryczna?
Na pewno nie opozycja
Mnie nawet bardziej pasjonuje polityczne tło, do którego Graczyk nawiązał dygresyjnie w pierwszej części książki. Tak się składa, że dobre kilkanaście lat temu wczytywałem się w roczniki "Tygodnika Powszechnego". I w te z początku lat 50., sprzed chwilowego odebrania gazety prawowitym właścicielom za niezamieszczenie wspomnienia o Józefie Stalinie. I w te z czasów po roku 1956.
Równie pasjonującą lekturą były wystąpienia posłów Koła Znak. Chłonąc to wszystko, przeczuwałem wiszącą w powietrzu awanturę. Musiała ona wybuchnąć w każdym przypadku, gdyby ktoś zechciał wyjść poza laurkowe konkluzje. No i wybuchła.
Bo naturalnie rację ma ksiądz Adam Boniecki piszący obok dyskusji historyków w okolicznościowym artykule: "Czy może sobie przypisywać jednoznaczną opozycyjność środowisko, które brało udział w oficjalnym życiu politycznym, było reprezentowane w Sejmie, w radach narodowych, w Radzie Państwa i we Froncie Jedności Narodu. Odpowiedź jest taka, że jednoznaczną opozycją do 1976 roku nie było, bo i być nie mogło".
Ale gdy pisze zaraz potem: "Nie wysadzaliśmy pomników Lenina, nie prowadziliśmy działalności podziemnej, nawet unikaliśmy awantur i zbędnych zadrażnień", to sprowadza założenia tej książki do absurdu. Podobnie prof. Paczkowski, ironizując: "Być może Graczyk nie ma wyrobionego poglądu na perspektywy po 1956 roku. (...) Może sądzi, że żołnierze wyklęci z NSZ i AK powinni wrócić do lasu, a wszyscy patrioci i zatroskani o dobro ojczyzny powinni albo udać się na wewnętrzną emigrację, albo wspierać partyzantkę". To robienie idioty z autora, który ahistorycznych tez nie stawia.
Sprowadzanie do absurdu bierze się stąd, że Graczyk pierwszy odważył się zauważyć, iż wieloletnia gra z komunistyczną władzą mogła nieść ze sobą dodatkowe konsekwencje.
Pytanie o cenę
Tak naprawdę owo grzebanie się w kłopotliwych epizodach autor świadomie ogranicza. Oblicze "Tygodnika" sprzed roku 1953 kwituje na przykład jednym kompromitującym artykułem potępiającym sądzonych w warunkach terroru kapłanów z kurii krakowskiej, co ksiądz Boniecki uznaje za wypadek przy pracy.
Ale gdy wczytać się w tamte roczniki... Co myśleć o tekście z 21 września 1952 roku, w którym "Tygodnik" wzywa do udziału w wyborach na jedną listę? "Dywersyjna propaganda będzie wzywać do bojkotu. Otóż polska społeczność katolików wykaże całkowitą odporność wobec takich dywersyjnych sugestii" – czytamy znajome frazy.
Każdy, kto zna tamte czasy, wie, że była to cena za pisanie o Maritainie czy Wyspiańskim w duchu odrobinę odbiegającym od realizmu socjalistycznego, i za wieści z życia Kościoła w tonie innym niż w "Trybunie Ludu". Czy cena wygórowana? Pewnie trudno żądać od zespołu pisma zbudowanego w innych czasach, aby w miarę przykręcania śruby nie próbował się ratować. Ostatecznie i tak nie sprostał wymaganiom władzy. Ale pytanie o cenę trzeba postawić.
Po 1956 roku było inaczej – ludzie "Tygodnika" dopuszczeni na ograniczoną skalę do polityki rzucili się w wir prawdziwej gry. I wtedy konsekwencje były różne – od pacyfikowania zbyt antykomunistycznych odruchów wśród członków Klubów Inteligencji Katolickiej poprzez udział w peerelowskich rytuałach (Graczyk daje przykład wystąpień Jerzego Turowicza na forum FJN, podobny charakter miało większość poselskich przemówień i nawet niektóre wstępniaki w "Tygodniku"), aż po specyficzny związek osobisty z państwem i władzą. Tu przywołany głównie poprzez incydenty (radość księdza Andrzeja Bardeckiego z powodu państwowego odznaczenia), ale przecież istotny. Każdy, kto przeczytał choćby dzienniki Jerzego Zawieyskiego, wie, jak mocno utożsamiał się on z polityką i osobą Gomułki i jak bardzo cenił sobie peerelowskie zaszczyty.
Dalej niż Prymas
Graczyk słusznie przypomina, że Znak długo wspierał politykę ekipy Gomułki, potem Gierka. Do tego stopnia, że odnosił się z irytacją do tych, którzy chcieli pogłębiać październikowe przemiany (byli to, swoisty paradoks, na ogół buntownicy z kręgu obozu władzy, rewizjoniści). Wynikało to z rozmaitych motywów: rzeczywistego utożsamienia się z socjalizmem (silnego zwłaszcza w kręgu "Więzi"), a czasem tylko z neopozytywistycznego przekonania, że udział w państwowych rytuałach jest korzystny i dla Kościoła, i dla środowisk katolików świeckich. Przy okazji i z różnych strategii osobistych. Które nie występują jedynie w przypadku niektórych świętych.
Ksiądz Boniecki ma naturalnie rację, gdy przypomina że podobny pozytywizm był też udziałem Kościoła z prymasem Wyszyńskim na czele. Choć momentami ludzie Znaku szli dalej niż Prymas. Wiedzeni i mamieni wizją kościelnych reform gotowi byli także na inicjatywy, które konserwatywny episkopat stawiały w trudnej sytuacji wobec władzy. No ale sama wzmianka o tym wywołuje u Kozłowskiego dąsy, choć znamy te historie od dawna – z dzienników Stefana Kisielewskiego czy z książki Andrzeja Micewskiego "Współrządzić czy nie kłamać".
Czy debata nad konsekwencjami gry z władzą oznacza potępienie? Tak zakłada Andrzej Friszke, żądając, aby Graczyk się zdecydował: ma do czynienia ze zdrajcami czy nie? Jest to znów absurdalne stawianie sprawy. Naturalnie rozważanie tych konsekwencji powinno szokować kogoś, kto uwierzył, że "Tygodnik Powszechny" był między rokiem 1945 i 1989 pismem opozycyjnym. Ale powtórzmy za ks. Bonieckim: nie był.
Przywołam przykład z własnego doświadczenia. W latach 1987 – 1991 uczyłem historii w liceum. Przez pierwsze dwa lata pracowałem w szkole peerelowskiej. Nie musiałem się z tego tytułu wdawać w kompromisy poza jednym: w pierwszym roku na polecenie dyrektorki zaprowadziłem grupę swoich uczniów na spotkanie z Janem Dobraczyńskim, szefem PRON. Głęboko wierzę, że korzyści wynikające z moich lekcji, prowadzonych z wyraźnie antykomunistycznych pozycji, w które szkoła nie ingerowała, były ważniejsze niż ten epizod. A jednak miałem i wtedy, i później poczucie "obciachu". To była ta konsekwencja gry, którą w PRL ludzie podejmowali na różnych piętrach życia społecznego. Znam je z własnego doświadczenia.
Po co ten sarkazm?
Skoro mówię o tym otwarcie, nie widzę powodu, dla którego nie można o podobnych kompromisach rozmawiać z ludźmi "Tygodnika". Choć mam świadomość, że w czasie tej dyskusji padnie trochę wypowiedzi skrajnych – i to po wszystkich stronach.
Oto mój redakcyjny kolega Rafał Ziemkiewicz zdążył już na kanwie tej książki zażądać rehabilitacji PAX. Tymczasem między PAX i Znakiem była różnica. To nie ludzie Znaku rozbijali przed 1956 r. Kościół poprzez ruch księży patriotów, a w samym 1956 r. nie oni wzywali do powstrzymania nawet skromnej gomułkowskiej liberalizacji. Poza krótką erą Ryszarda Reiffa po powstaniu "Solidarności" PAX stawiał na maksymalne posłuszeństwo wobec kolejnych ekip. A Tadeusz Mazowiecki potrafił się domagać po 1970 roku zbadania okoliczności masakry grudniowej. Za co zapłacił poselskim mandatem.
Nie zmienia to faktu, że i o PAX, i o Znaku warto debatować bez zbyt dogmatycznych wstępnych założeń. Kolejne argumenty będą raczej komplikować niż upraszczać obraz. Ale na miły Bóg, nie zaczynajmy od obrażania się i od sarkastycznych uwag: no tak, byliśmy wszyscy zdrajcami. Te reakcje są żądaniem immunitetu od historycznych dociekań. W dobie społeczeństwa otwartego to postawa naiwna i niepraktyczna.
Piotr Zaremba
Rzeczpospolita, rp.pl
KATALOG FIRM W INTERNECIE