Liczne wpadki Platformy przestały być już traktowane jako pojedyncze błędy czy lapsusy. Dla wielu wyborców partii Tuska stały się dowodami na powolną erozję, na gnicie rządzącego ugrupowania – pisze publicysta „Rzeczpospolitej\"
Rekonstrukcja rządu, rekonstrukcja w Platformie – te słowa to najczęstsza odpowiedź, jaka w ostatnich dniach pada na pytanie, co Donald Tusk zrobi, by wyhamować spadające sondaże. Zdaniem ekspertów i komentatorów wymiana połowy gabinetu z jednej oraz rzeź krytykujących politykę partii posłów PO z drugiej strony mogłyby pozwolić premierowi odzyskać polityczną inicjatywę, którą utracił pod koniec ubiegłego roku.
Czy jednak wyborcy, którzy w ostatnich tygodniach odwrócili się od rządzącej partii, po takim marketingowym zagraniu zechcą wrócić do Platformy? Moim zdaniem to mało prawdopodobne. Elektorat Platformy bowiem, wspominający okres rządów PiS jako czasy rozedrgania i niestabilności, od Donalda Tuska oczekuje stabilizacji i wiarygodności. A wyrzucanie szefa resortu infrastruktury czy obrony narodowej kilka tygodni po płomiennych zapewnieniach, że to świetni ministrowie, do których premier ma pełne zaufanie, byłoby kompletnie niewiarygodne.
Zawiedziony Meller, rozczarowany Kazik
Poszukując odpowiedzi na pytanie, co mogłoby odwrócić spadkowy trend Platformy w sondażach, najpierw pewnie warto zwrócić uwagę na to, co zaszkodziło rządzącej partii. Można wskazać tu dwie przyczyny: problemy dotyczące kierowania państwem oraz wpadki personalne. Do tych pierwszych należy zaliczyć spóźnioną i niejasną odpowiedź rządu na poruszający Polaków raport MAK, zimową katastrofę kolejową czy kompletną nieporadność rządu w przekonywaniu do ratowania finansów publicznych zmianami w OFE.
Gorzej, że merytorycznym błędom rządu Tuska towarzyszą liczne wpadki polityków PO. Taśmy senatora Romana Ludwiczuka dokumentujące, jak próbował on skorumpować posadą politycznego partnera, afera z kupowaniem przez PO głosów w Wałbrzychu, ujawnienie przez media dziesiątek czy setek przykładów obsadzania politykami PO państwowych spółek (szczególnie niemal 40 łódzkich znajomych ministra Cezarego Grabarczyka), niemądra wypowiedź posłanki Joanny Muchy o tym, że starszych ludzi nie opłaca się leczyć, czy kiepski żart posła Roberta Węgrzyna o lesbijkach to długi katalog kompromitujących wydarzeń z ostatniego okresu.
Wszystkie one podkopały wizerunek Platformy jako partii reprezentującej elektorat wykształcony, kulturalny, postępowy, proeuropejski. Wpadki – przy takiej ich intensywności – przestały być już traktowane jako pojedyncze błędy czy lapsusy, a stały się dowodami na powolną erozję, na gnicie rządzącej partii.
To właśnie te wydarzenia doprowadziły wielu sympatyków Platformy do wycofania poparcia oraz – jak w przypadku szefa "Playboya" Marcina Mellera i lidera zespołu Kult Kazika Staszewskiego – do publicznego ogłoszenia swego rozczarowania. Pewnie wcześniej przez jakiś czas skrywanego, ale w końcu w desperacji oficjalnie ujawnionego.
Czy Meller i Staszewski oraz młodzi ludzie, którzy im ufają, znów zaczną wierzyć w PO, jeśli Tusk przeprowadzi rekonstrukcję rządu? Czy kilkanaście procent elektoratu, które w ostatnich miesiącach odpłynęło od Platformy, da się przekonać takim piarowskim zagraniem? I czy wymiana ministrów po trzech i pół roku rządzenia, tuż przed wyborami, nie będzie uznana za dowód kolejnej porażki?
Nadchodzą trudne miesiące
To ważne pytanie, bo przed Platformą Obywatelską naprawdę bardzo trudne miesiące. Choć sama debata o OFE już zaszkodziła Platformie, trudno przewidzieć, co będzie się działo w czasie uchwalania ustawy zmieniającej system emerytalny.
Najgorsze wciąż przed rządem, także jeśli chodzi o wyciągnięcie odpowiedzialności od winnych zaniechań i uchybień, które choćby pośrednio doprowadziły do katastrofy smoleńskiej. Nie ulega wątpliwości, że raport Jerzego Millera musi personalnie uderzyć w rząd. Nawet jeśli odpowiedzialność ponoszą po połowie otoczenie Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska (Kancelaria Premiera oraz MON), to nie trudno sobie wyobrazić, że ewentualnie współodpowiedzialni za przygotowanie wizyty ze strony prezydenta zginęli w katastrofie.
Konsekwencje będą więc wyciągane wobec tych, którzy żyją – a więc podwładnych premiera. Odwlekanie zaś ukończenia raportu komisji Millera w niczym rządowi nie pomaga. Przeciwnie, nawet przez sympatyków PO zaczyna być odbierane jako w najlepszym wypadku gra na czas, w najgorszym zaś jako zrzucanie z siebie odpowiedzialności.
Dotąd często mówiono, że rząd Platformy zarobi punkty popularności dzięki sprawowaniu przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej. Jednak same wizyty w Polsce przywódców najważniejszych państw wcale nie muszą być gwarancją sukcesu, o czym mógł się ostatnio przekonać Bronisław Komorowski, zaliczając kolejnych parę wpadek.
Jeśli Polacy z polskiej prezydencji zapamiętają tyle, co ze szczytu Trójkąta Weimarskiego – o co nie trudno przy raptownie topniejącej sympatii głównych mediów dla rządu – unijna prezydencja nie tylko nie pomoże Platformie, lecz może pozbawić ją wizerunku partii sprawnie poruszającej się w stosunkach międzynarodowych.
Potrzeba realnych sukcesów
Polacy po trzech latach niezwykle intensywnych działań piarowskich wydają się zmęczeni propagandą sukcesu uprawianą przez speców od wizerunku szefa rządu. Zmęczenie to jest tym większe, że gdy piar rządowy nieco spowszedniał, nawet zagorzali sympatycy Platformy dostrzegli, że rzeczywistość radykalnie odbiega od wizerunku.
Nieideologiczny rząd zajmujący się zwykłymi sprawami obywateli okazał się po prostu nieskuteczny. Rzekome polepszenie stosunków z Rosją przyniosło – trzeba uczciwie to przyznać – parę symbolicznych gestów ze strony Moskwy, ale po pierwsze zabrakło konkretów, po drugie wszystko zniweczyło ogłoszenie jednostronnego raportu MAK.
Z kolei politykę unijną obecnego rządu krytykuje nawet wybrana z listy Platformy europosłanka Danuta Hübner – i to wcale nie z powodów ideologicznych, lecz ze względu na jej małą skuteczność. Janusz Lewandowski zaś, unijny komisarz ds. budżetu, z którego PO była tak dumna, nie będzie decydował o kształcie przyszłego budżetu Wspólnoty na lata 2014 – 2020. Przykładów można by wymieniać sporo – żadnej z tych spraw nie udało się już ukryć za pomocą marketingowych zagrywek. Bo platformerski piar najwyraźniej przestaje działać.
Czy oznacza to, że Platforma jest skazana na przegraną? Ależ nie. Pamiętajmy, że do sondażowego dna partii Tuska jest jeszcze daleko, wciąż cieszy się wysokim poparciem. Aby wygrać wybory, musi jednak swoją pozycję wzmocnić.
Już samo unikanie kolejnych wpadek będzie w najbliższych tygodniach dla PO sporym osiągnięciem. Jeśli jednak Donald Tusk chce odzyskać utraconą część poparcia, będzie w najbliższych miesiącach bardzo potrzebował znacznie więcej: kilku spektakularnych zwycięstw. Nie kolejnych obietnic, nie kolejnych wojen z PiS, nie kolejnych piarowskich sztuczek, lecz realnych, możliwych do zmierzenia sukcesów.
Czas na ostry kurs
Rząd może na przykład dokonać kilku reform, które wcale nie muszą być bolesne dla wielu Polaków, lecz przeciwnie, w prosty sposób mogą ułatwić im życie. Może pomyśleć o jakichś udogodnieniach dla przedsiębiorców (którzy stanowili dotychczas żelazny elektorat PO), rozwiązać któryś z problemów dotyczących większości Polaków (uprościć rozliczenia podatkowe albo wręcz zlikwidować PIT, tak jak podjął wczoraj decyzję o likwidacji NIP). Tymczasem premier przypomina dziś kapitana biegającego po pokładzie i łatającego dziury pojawiające się raz po raz w poszyciu statku. Aby odwrócić trend spadkowy swojej partii w sondażach, szef rządu powinien pozostawić swoim podwładnym sprawy bieżące. Sam zaś musi wskoczyć na mostek i przyjąć ostry kurs.
Jest w tym pewne ryzyko, bo przed wyborami takie manewry bywają niebezpieczne. Ale tylko zmiana kursu pozwoli Platformie dopłynąć do brzegu, zanim statek nabierze tyle wody, by pójść na dno.
Michał Szułdrzyński
Rzeczpospolita, rp.pl
KATALOG FIRM W INTERNECIE