- Jan Paweł II akceptował ludzi, świat, kulturę, w tym inne religie – mówi przyjaciel Karola Wojtyły prof. Karol Tarnowski
Rz: Wybiera się pan do Rzymu na beatyfikację Jana Pawła II?
Prof. Karol Tarnowski, filozof: Wybieram. Umysłowa i cielesna obecność tam w czasie takiego wydarzenia jest czymś innym niż śledzenie go za pośrednictwem telewizji. Już się na to cieszę.
Warto zatem jechać 1 maja do Watykanu?
Trafia mi do przekonania myśl Bergsona o tym, że tysiąc fotografii Wenecji nie da tego, co jedna wizyta w tym mieście. Są nieuchwytne momenty, których sam obraz nie potrafi przekazać. A beatyfikacja – obok pogrzebu papieża – to wydarzenie szczególne.
Czy skoro na beatyfikację wybiera się milion Polaków, jest szansa, że ona naród zmieni? Że atmosfera w kraju stanie się lepsza, a podziały wydadzą się mniej istotne?
Nie. Wydawało się, że śmierć papieża, która zjednoczyła Polaków w żałobie, będzie początkiem odrodzenia, a tak się nie stało. Nie ma powodu przypuszczać, że teraz będzie inaczej. Trzeba oddzielić wpływ na społeczeństwo od samego wydarzenia. Ono jest istotne głównie dla tych, dla których opinia Kościoła jest ważna, bo nie chcą się zdać wyłącznie na prywatną religijność. Oficjalne uznanie świętości Jana Pawła II przez Kościół ma też znaczenie dla tych, dla których papież był charyzmatycznym przywódcą duchowym świata. Dla wielu wyrósł ponad Kościół – ten nie mógł go ograniczyć.
Był ponad Kościołem w ogóle?
Tak, w pewnym sensie ponad całym Kościołem – rozumianym jako instytucja. Papież robił kolosalne wyłomy – jak modlitwa w Asyżu [z inicjatywy Jana Pawła II przedstawiciele 12 religii złożyli wspólną deklarację dla pokoju], odwiedziny w synagodze, ucałowanie Koranu, wreszcie wyznanie win Kościoła. To były gesty profetyczne w imię najgłębszej „wewnętrznej” prawdy chrześcijaństwa, której Jan Paweł II był świadkiem. W sferze ściśle doktrynalnej, na przykład w dziedzinie moralności seksualnej, kolejne pontyfikaty mogą posunąć sprawy naprzód. Ale Jan Paweł II świadczył o miłości i uniwersalności chrześcijaństwa. O tym, że miłość jest prawdą, a Chrystus, który jest wcieloną miłością, to najgłębsza prawda o człowieku i Bogu. Miłość w wypadku papieża nie świadczyła tylko o życzliwości dla ludzi, lecz o prawdzie teologiczno-filozoficznej chrześcijaństwa.
Dlatego że dowodził tego całym swoim życiem?
Właśnie. Przede wszystkim akceptował ludzi, a także świat, kulturę, w tym inne religie. Jan Paweł II to najwyższej klasy humanista, a w jego człowieczeństwie nie ma żadnej szczeliny. Gustaw Holoubek nazwał go świadkiem pełnego człowieczeństwa.
To dlatego budził sympatię i uznanie nawet niewierzących?
Miłość, którą się okazuje, jest ponadwyznaniowa.
Zatem – w duchu tej miłości – przygotowania chrześcijan do beatyfikacji powinny chyba coś w nich samych zmienić?
Ale musieliby sobie zdać sprawę, co to znaczy. Trzeba by przełamać lenistwo i zacząć czytać papieża. Przynajmniej encykliki. To zresztą nie wystarczy. Można przeczytać papieża i dalej zachowywać się paskudnie. Z drugiej strony wierzę, że sama taka lektura wywołuje w nas zmiany, jeśli towarzyszy jej dobra wola.
Co do realności zmian nie jest pan jednak optymistą. Może będzie z nimi jak z pokoleniem JPII? Pojawiło się i znikło.
Tego się właśnie boję. Bardzo bym się cieszył, gdyby te przygotowania do beatyfikacji wpłynęły choć na biskupów.
Po raz pierwszy spotkał pan ks. Karola Wojtyłę w kościele św. Floriana w Krakowie i uznał za „sensacyjnego” spowiednika. Co takiego w nim było?
Dyskutował. Zmuszał do myślenia i do wymiany argumentów. Był człowiekiem dialogu. Widział problem i stawiał pytania. To był w końcu ksiądz filozof.
Ci, którzy znali go prywatnie, mieli poczucie, że to osoba wyjątkowa? Nawet wtedy, gdy zabierał pana i kolegów na spływy kajakowe?
Absolutnie tak. Miał wielki autorytet i w kontakcie z nim miało się poczucie głębi człowieka. Przy całej jego prostocie, zwyczajności, nawet „świeckości”.
To nie onieśmiela?
Onieśmiela. Mówiliśmy do niego „wujku”, ale nie można się było z nim spoufalić. Czuliśmy „wielki kaliber” wewnętrznej pracy, jaką wykonywał – modlitwy, przemyśleń. Był raczej ojcem niż przyjacielem. Kimś, do kogo przychodzimy z problemami.
Poklepywania po ramieniu w czasie tych obozów nie było?
Nie, choć jadał z nami w kuchni na biwakach i był zwyczajny – jak my. Był także bardzo dowcipny, więc był cudownym kompanem. To nie zmienia faktu, że dystans istniał. Płynął z jego wnętrza, z jego jakości.
Karol Wojtyła udzielał panu ślubu, także chrzcił pańskie dzieci. Czy – skoro dostrzegał pan jego wielkość – pańska rodzina się do niego modli?
Tak, choć się z tym nie afiszujemy. A w związku z beatyfikacją, która dla takich osób jak ja ma znaczenie, może będę odważniej przedstawiał mu sprawy dla mnie trudne.
Ewa Łosińska
Rzeczpospolita, rp.pl
KATALOG FIRM W INTERNECIE