Nie ma znaczenia to, że Orban obniża węgierskim obywatelom podatki do 16 procent, a małym firmom do 10 procent. Według liberalnych dziennikarzy to nie jest oznaka liberalizmu – pisze publicysta \"Rzeczpospolitej\"
Histeria wokół działań Viktora Orbana narasta. Zarówno w Polsce, jak i w Europie. W równie ekstatyczne drgawki wpadają niemiecki polityk SPD Martin Schulz, europarlamentarzysta Zielonych Daniel Cohn-Bendit, jak i publicyści wielu zachodnich pism. W Polsce dotknęło to publicystów "Gazety Wyborczej". Emocje udzieliły się nawet cenionemu przeze mnie liberalnemu intelektualiście bułgarskiemu Ivanowi Krastevowi.
Na łamach "GW" stwierdził on niedawno, iż premier Węgier narusza główne filary liberalnej demokracji. Jakie? Zacytuję: "Przeprowadził zmianę w konstytucji, która ograniczyła kontrolę Trybunału Konstytucyjnego nad działaniami rządu, ograniczył prawa różnych niezależnych organów i instytucji kontrolnych pilnujących rządu. Uderzył w prywatną własność przez nacjonalizację funduszów emerytalnych. Odrzucił pakiet antykryzysowy uzgodniony przez UE oraz MFW, złamał zasadę, że pewne reformy strukturalne podejmuje się w zamian za wsparcie unijne i MFW na czas kryzysu. Złamał też zasadę szczególnego traktowania zagranicznych inwestycji, na których przyciągnięciu do tej pory zależało krajom postkomunistycznym. Nałożył na zagraniczny kapitał – skoncentrowany głównie w bankowości i telekomunikacji – specjalne, przejściowe podatki. A dopiero po piąte: zamachnął się na media, wprowadzając restrykcyjne prawo medialne" – mówi Krastev.
Złota zasada europejskiego liberalizmu
Nie jestem ślepym entuzjastą wszystkich działań Orbana. Część zapisów ustawy medialnej uważam za złe. Ale czy zagrożą one niezależności mediów węgierskich? Sądzę, że nie tak bardzo, bo media te nie były niezależne ani w latach 90., ani przez osiem lat rządów socjalistów. Nie stały się też takie po objęciu rządów przez Fidesz. Ustawa budzi poważne wątpliwości, ale histeria wokół niej jest grubo przesadzona.
Podzielam natomiast obawy Krasteva dotyczące zmian kompetencji Trybunału Konstytucyjnego – też uważam je za zbyt ryzykowne.
Sprawa OFE. Choć mam inny pogląd na tę kwestię niż rząd Orbana, dziwi mnie, dlaczego sprawa ta jest traktowana jako zamach na własność prywatną. Orban nie zamknął prywatnych firm, tylko zmienił system. Poprzednio też ktoś go zmienił. W Polsce trwa obecnie podobny proces.
Największe zdumienie budzą dwa kolejne zarzuty, które stawia Krastev. Czy pakiet antykryzysowy proponowany przez MFW i UE jest dogmatem liberalnej gospodarki i liberalnej demokracji? Wydawało mi się, że w liberalnej demokracji istnieje wiele różnych rozwiązań, że istnieje wolny rynek propozycji, wśród których poszczególne kraje mogą wybierać. Czy każde rozwiązanie zaakceptowane przez Berlin i Paryż (bo to te dwie stolice nadają dziś w Europie ton) staje się ostatecznym wyznacznikiem demokracji i wolnego rynku?
Orban nie chciał zaciągać nowych pożyczek, bo wtedy zwykli Węgrzy musieliby jeszcze bardziej zacisnąć pasa, a w ostatnich latach już zafundowano im kilka drastycznych kuracji. Premier znalazł więc inne rozwiązanie. Czy to zaaprobowane przez MFW i Unię na pewno byłoby lepsze? Tego nie wiem. Przekonamy się za jakiś czas. Wiem natomiast, co się dzieje z finansami innych państw unijnych. I widzę pasywność wielu unijnych liderów. U Orbana zaś dostrzegam ogromną chęć stawienia kryzysowi czoła. Węgierski lider chce dać obywatelom swobodę działania, a nie chwytać ich za pysk, jak pisze – przepraszam za wyrażenie – dość prostacko Marek Beylin z "GW".
I najbardziej kuriozalne – Ivan Krastev zarzuca Orbanowi, że "złamał też zasadę szczególnego traktowania zagranicznych inwestycji". Okazuje się, że istnieje "zasada szczególnego traktowania zagranicznych inwestycji" i że jest to filar liberalnej demokracji! Nie można promować własnych firm, należy wspierać zagraniczne!
Nie ma znaczenia to, że Orban obniża węgierskim obywatelom podatki do 16 procent, a małym firmom do 10 procent. Według liberalnych publicystów to nie jest oznaka liberalizmu. Małych firm promować nie należy. Zwykłym obywatelom i małym przedsiębiorcom trzeba podnosić podatki, a wielkim firmom je obniżać. To jest dzisiejszy europejski liberalizm.
Zaczadzeni niechęcią
Orban dokonał wyboru. Postąpił jak rasowy polityk. Gdy kasa państwa okazała się pusta, musiał szukać pieniędzy. I je znalazł. Wszak polityk jest od tego, by dokonywać wyborów i podejmować decyzje. O to przecież mamy pretensje do Donalda Tuska, że obawia się poważnych decyzji. O to mamy pretensje do rządów Grecji, Hiszpanii czy Portugalii – że zamiast odważnych kroków robili księgowe szacher-macher. Dzisiaj łoży na nich cała Europa – i to ma być zgodne z zasadami liberalizmu.
Sam słyszałem, jak szef Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso w stolicy Węgier mówił, że Unia musi poważnie rozważyć wprowadzenie podatku bankowego, by zwalczać skutki kryzysu. Orban już ostro zwalcza skutki kryzysu, ale za swoje działania dorobił się łatki enfant terrible europejskiej polityki. Węgierski premier chce rozruszać małe firmy, zostawić w kieszeni obywateli więcej pieniędzy, wyzwolić ich inicjatywę i przedsiębiorczość, dać im możliwość wyboru, co z tymi pieniędzmi mogą zrobić, ale Europa uznaje te działania za sprzeczne z duchem demokracji i liberalizmu.
Niechętni Orbanowi publicyści zapominają przy tym, że Węgrzy nieprzypadkowo na czas kryzysu opodatkowują nie branże inwestujące w produkcję, tylko takie jak sieci handlowe. Ciekaw jestem, co liberałowie gospodarczy sądzą na temat tego, jakie inwestycje lepiej wspierać: motoryzację czy hipermarkety? Która branża daje więcej miejsc pracy i przynosi wyższe zyski lokalnym społecznościom? Która bardziej podnosi PKB? Warto przy okazji sprostować – podatek kryzysowy od banków, energetyki, sieci handlowych i telekomów nie jest podatkiem od inwestycji zagranicznych. Dotyka on także wielkich węgierskich firm, takich jak choćby największy z banków działających w Budapeszcie – OTB.
Zaczadzeni niechęcią do konserwatywnego premiera nie widzą albo nie chcą wiedzieć, że na Węgrzech coraz więcej inwestują takie firmy, jak Mercedes, Opel, Suzuki czy Audi.
Jeszcze jedna sprawa. Węgry przejęły przewodnictwo UE. Jednym z punktów węgierskiego planu jest włączenie do listy europejskich priorytetów próby poprawy sytuacji romskiej mniejszości. To kwestia bliska liberalnym sercom, ale w tej sprawie jakoś nabrali oni wody w usta. To nie pasuje do układanki i wymyka się uproszczonemu, zwulgaryzowanemu obrazowi polityki Orbana.
27 Orbanów
Krastev zauważa zresztą, jak inaczej był traktowany przez media i świat Zachodu premier Ferenc Gyurcsany. Jakoś nikomu nie przeszkadzało, gdy ten lewicowy polityk prowadził Węgry na skraj katastrofy gospodarczej. Symbolem jego umiłowania zasad liberalnej demokracji pozostanie – chyba już na zawsze – przyznanie się do okłamywania rodaków i brutalne potraktowanie przez policję demonstrantów w Budapeszcie w roku 2006. To już truizm, ale go powtórzę: lewicy więcej się dziś wybacza. Nigdy nie zapomnę, kiedy ówczesny kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder i ówczesny prezydent Francji Jacques Chirac ściskali dłoń Władimirowi Putinowi w dniu marionetkowych wyborów w Czeczenii. "Wyborów", które nieudolnie przykrywały ludobójstwo dokonujące się pod okiem tegoż Putina. Gdzie wtedy były europejskie elity? Nie pamiętam ryku oburzenia zachodnich mediów. Nie pamiętam wzniosłych słów o łamanych zasadach demokracji.
Ivan Krastev nie wyobraża sobie Europy rządzonej przez 27 Orbanów. Mówi, że jeśli Europa nie powstrzyma węgierskiego premiera, to będą się w niej działy rzeczy straszne. Zgodnie z zasadami liberalnej demokracji inne kraje powinny więc zablokować wewnętrzne działania szefa rządu wybranego przez miażdżącą większość obywateli jego kraju. Podobnie jak kiedyś zgodnie przymykały oko na karesy z autorem ludobójstwa w Czeczenii. "To jest właśnie Realpolitik" – mówił mi niedawno jeden z zachodnich dyplomatów.
Publicyści nie są od uprawiania Realpolitik. Jeśli jednak ktoś porównuje dziś Orbana do Putina czy Aleksandra Łukaszenki, który nasyła na demonstrantów uzbrojone po zęby oddziały milicji i wsadza do więzień opozycjonistów, to albo pozbawiony jest elementarnej wiedzy i zdolności do samodzielnego myślenia, albo ma po prostu złą wolę.
A zatem raz jeszcze – nie wszystkie pomysły i decyzje Orbana mi się podobają. Uważam jednak, że gdyby było więcej takich polityków jak Viktor Orban czy David Cameron, którzy próbują przeprowadzić w swoich krajach poważne reformy, być może Europa byłaby sprawnym, dobrze zarządzanym organizmem, a nie rozlazłym, nieruchawym tworem. Gdyby więcej europejskich liderów poważnie traktowało swoich obywateli, Unia Europejska być może nie znalazłaby się w takim kryzysie, w jakim tkwi obecnie.
Igor Janke
Rzeczpospolita, rp.pl
KATALOG FIRM W INTERNECIE