KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Niedziela, 24 listopada, 2024   I   06:37:01 PM EST   I   Emmy, Flory, Romana
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Zderzenie wartości

27 grudnia, 2010

W Chinach nie toczy się walka cywilizacji, tylko bój o stare chińskie wartości: prawdę, wolność i sprawiedliwość – pisze publicysta

W artykule "Zderzenie cywilizacji" ("Rzeczpospolita", 15.12.2010) Radosław Pyffel odwołuje się do dorobku amerykańskiego politologa Samuela Huntingtona, przez pryzmat tej koncepcji odczytując bojkot Pokojowej Nagrody Nobla dla Liu Xiaobo przez chińskie władze. Jest to jednak obraz fałszywy.

 

Galicyjska wizja świata

Pamiętajmy, że amerykański politolog inspirował się pracami polskiego historyka Feliksa Konecznego. To znamienne źródło – Koneczny urodził się w 1862 roku w Krakowie, pod zaborem austriackim. Zmarł w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w roku 1949. Nie ma się co dziwić, że w burzliwych czasach postrzegał świat w kategoriach starcia kultur. Była to wizja naturalna w ówczesnej sytuacji historycznej, tłumacząca trudne położenie Polski, a nawet wskazująca drogę ratunku.

Z typologii Konecznego wynika, że Polak to przedstawiciel cywilizacji "łacińskiej" – tej samej, która wydała dobroduszne rządy Franza Josefa nad Galicją. Żyjąc na granicy Latinitas, Polak staje się jej naturalnym obrońcą i ambasadorem. To niełatwa misja, bo za sąsiada ma przedstawicieli obcej duchowo cywilizacji "żydowskiej", a nieopodal, na Wschodzie, czai się cywilizacja "bizantyńska" – zbiurokratyzowana i skłaniająca się ku autorytaryzmowi.

Mało tego, rys bizatyński dostrzegał Koneczny również u Prusaków, a nawet w innych krajach Zachodu! Tym tłumaczył ich pęd do kwestionowania autorytetu papiestwa (rządzący Galicją Franz Josef nigdy by się nie coś takiego nie poważył). Aby ta wizja świata była kompletna, Koneczny dorzucił kilka innych cywilizacji z obszarów świata, wyróżniając cywilizacje "arabską", "bramińską", "chińską" i "turańską".

Dzięki Huntingtonowi ta zaściankowa, galicyjska wizja świata została wyniesiona do roli globalnego paradygmatu. Jej główny błąd polega na tym, że cywilizacje postrzega się w kategoriach spójnych całości, którym można przypisać uniwersalne wartości i przekonania (w sam raz, aby uzasadnić wojnę demokratycznych USA z fundamentalistycznym, islamskim terrorem).

Huntington podzielił świat nieco inaczej. W przeciwieństwie do Konecznego nie mógł nie zauważać pewnych części świata, które na przełomie XIX i XX wieku uważano za zamieszkiwane za dzikusów, niezdolnych do wykrzesania cywilizacyjnej iskry. Obraz Polaka uzupełnił zatem o cywilizacje "afrykańską" i "latynoamerykańską". Poprawił też nazwy: "arabską" zamienił na "islamską", "bizantyńską" – na "prawosławną", "bramińską" – na "hinduistyczną". Jako Amerykanin, dumny ze zwycięstwa w II wojnie światowej i z udanej, odgórnej demokratyzacji Kraju Kwitnącej Wiśni, z cywilizacji "chińskiej" wydzielił dodatkowo "japońską". A co mu nie przypasowało do tego sztywnego podziału, nazwał "krajami osamotnionymi" lub "rozdartymi".

 

Kwestia esencjalizmu

Ten podział jest dotknięty starym problemem esencjalizmu: zwiększając ostrość widzenia, można cywilizacje dzielić i dzielić w nieskończoność na coraz mniejsze całostki. To, co z daleka wygląda na spójne, z bliska okazuje się chaotyczną mozaiką. Przykładowo, Huntington zalicza obie Koree do cywilizacji "chińskiej", choć Korea Południowa znacznie bardziej przypomina Japonię, niż Chiny, a Korea Północna wydała na świat nacjonalistyczny komunizm, który nawet u Chińczyków wywołuje ciarki na plecach. W istocie, kultura koreańska jest "chińska" mniej więcej w tym samym stopniu co "japońska".

A co z Tajwanem? Jak wytłumaczyć, że kraj przynależny do cywilizacji reprezentującej wartości tak odmienne od zachodnich przeszedł na demokrację? Jak to możliwe, że Tajwańczycy zaakceptowali wolność słowa, prawo do uczciwego procesu, a nawet system wielopartyjny z jego ciągłymi sporami?

Huntington i jego zwolennicy powiedzą, że Tajwan po prostu uległ "westernizacji" (czy też "okcydentalizacji"). Ale to przecież ten sam proces, który w Japonii doprowadził do powstania odrębnej cywilizacji "japońskiej". Dlaczego zatem nie mówimy o cywilizacji "tajwańskiej"? Jak wytłumaczyć, że kiedy w latach 90. rozgorzała dyskusja o "wartościach azjatyckich", Kim De-dzung, prezydent "chińskiej" Korei Południowej, napisał pełen żaru artykuł o uniwersalizmie praw człowieka?

To prawda, że ludzie w różnych regionach świata mają odrębne obyczaje, także polityczne, ale tyczenie na tej podstawie granic cywilizacji jest absurdem, który ma zwyczajnie ułatwić robotę politologom albo służyć interesom tych, którzy mienią się przedstawicielami i depozytariuszami wartości, rzekomo reprezentowanych przez owe cywilizacje.

 

Nobel i "chińskie wartości"

To jest właśnie przypadek dzisiejszych Chin. Istnieje oczywiście cywilizacja "chińska", jedna z najstarszych na świecie. Antropolog może wyróżnić wartości ją cechujące, jak np. szacunek wobec hierarchii, klanową strukturę społeczną czy etykietę, która nakazuje raczej samoponiżanie gospodarza, niż komplementowanie gościa.

Jednak wyprowadzanie z obyczajów wniosków politycznych może być karkołomne. W innych krajach Azji też szanuje się rodziców, a w Korei Płd. dziecko nie może ich nawet podać do sądu – istnieje ustawowy zakaz. Mimo to w Seulu, Tokio i Tajpej odbywają się wolne, demokratyczne wybory. Nawet w Hongkongu można śmiało wyjść na ulicę, by zamanifestować swoje przekonania, podczas gdy w Pekinie trzeba się liczyć z tym, że nas zwiną.

Te różnice wynikają z systemu politycznego. W system chiński, jak w każdy system komunistyczny na świecie, wpisany jest paradygmat samoochrony. Służy temu państwo policyjne czy propaganda, szerząca uniwersalistyczną wizję państwa chińskiego, w którym przebiega harmonijne współistnienie 56. mniejszości narodowych, mówiących jednym językiem. Temu samemu celowi służy rozpowszechnianie teorii o "chińskich wartościach", rzekomo odmiennych od "zachodnich" i uzasadniających istnienie komunistycznej dyktatury. Przechodząc do rzeczy: nie zgadzam się z Pyffelem, kiedy pokazuje awanturę o Nobla wyłącznie w kategoriach "zderzenia cywilizacji"; kiedy pisze o "wojnie Chiny – Zachód". Nie zgadzam się również, kiedy pisze o "wartościach Zachodu". Prawa człowieka mają wymiar uniwersalny – to prawda, że ta koncepcja rozkwitła na Zachodzie, ale każda cywilizacja zna i rozumie pojęcia takie jak wolność i sprawiedliwość.

 

Prawa człowieka

Choć sama nazwa jest nowa i wzięta z angielskiego, to "prawa człowieka" nie są koncepcją obcą chińskiej cywilizacji. Owszem, najbardziej wpływowy chiński filozof Konfucjusz zalecał powściąganie języka, szacunek wobec rządzących i unikanie konfliktów na szczytach władzy. Jednocześnie uczył, aby pozostawać wiernym swoim przekonaniom i postępować moralnie. Uważał, że władza zasługuje na to, aby być władzą, o ile postępuje humanitarnie i po ojcowsku. Przeistaczając się w tyranię, traci "Mandat Niebios", z czego uczniowie Konfucjusza wprowadzili teorię uzasadnionego buntu. W ciągu następnych 2 tys. lat historii takie bunty zdmuchnęły niejednego chińskiego satrapę. Trzy wieki po śmierci Konfucjusza ojciec zjednoczonego państwa chińskiego, Pierwszy Cesarz Qin (Qin Shi Huangdi), kazał zakopać żywcem 460 uczonych, którzy powtarzali nauki filozofa. Rozprawił się z nimi bezwzględnie, bo w słowach mędrca dostrzegł zagrożenie dla swej wszechwładzy. Od tego czasu w chińskiej cywilizacji przeplatały się ze sobą tyrania i wspaniałomyślny, konfucjański humanitaryzm. Ale czyż na Zachodzie nie było podobnie?

Z chińskiej tradycji bez problemu można wyprowadzić wszystkie wartości wpisane w katalog praw człowieka i obywatela. Weźmy na przykład wolność słowa: Sima Qian, największy historyk z czasów dynastii Han, odważył się krytykować władcę, któremu służył. Skazany na śmierć, wybrał haniebną kastrację, byleby dokończyć swoje dzieło. Dzięki jego poświęceniu Chińczycy wiedzą znacznie więcej o swoim antyku. A co, gdyby Sima zmarł podczas zabiegu?

Podobną odwagę wykazywały w chińskich dziejach tysiące urzędników i mandarynów. Choć wiedzieli, że karą za krytykę cesarza może być tylko śmierć, decydowali się stanąć przed jego obliczem, by dać świadectwo prawdzie – dokładnie tak, jak noblista Liu Xiaobo, który jest gotów negocjować z chińskimi komunistami i nie wzywa wcale do obalenia rządu, lecz do reformy państwa.

Dwa tysiące lat po rządach Pierwszego Cesarza pierwszy przywódca ChRL Mao Zedong nie wahał się korzystać z dorobku Pierwszego Cesarza, chełpiąc się na jednej z partyjnych narad: "On zakopał 460 uczonych, my – 46 tysięcy".

Chińska partia nie zamierza rezygnować z tego dziedzictwa. W 2002 roku nadworny reżyser Pekinu Zhang Yimou, nakręcił film "Bohater" ("Hero"), w którym napisał na nowo historię skrytobójcy Jing Ke, opowiedzianą 2,1 tys. lat temu w kronikach Sima Qiana. Nie ma tam słowa o zakopywaniu żywcem opozycjonistów, jest tylko jednoczenie kraju – brutalne, to prawda – ale mające na celu zaprowadzenie ostatecznej harmonii i pokoju. O ile prawdziwy Jing Ke do ostatniego tchu próbował zamordować tyrana, filmowy asasyn ulega satrapie i odchodzi pokornie z pałacu. A potem "Bohater" dostał jeszcze nominację do Oscara.

 

Współpraca, a nie wojna

W istocie, nie jesteśmy świadkami "wojny Chin z Zachodem". Nobel Noblem, ale stosunki handlowe Chin z UE i USA wciąż dynamicznie się rozwijają. Chińczycy tłumnie przyjeżdżają na Zachód na studia, w interesach albo jako turyści. Rozkwita współpraca naukowa i kulturalna.

Wojna, którą obserwujemy wokół Nobla, to tak naprawdę wojna partii komunistycznej o utrzymanie politycznego monopolu. To komuniści przedstawiają norweski werdykt jako spisek Zachodu, bo się zwyczajnie przestraszyli. Przypomniano im, jakimi metodami utrzymują władzę i kim są naprawdę. Kontrolowane przez państwo chińskie media usłużnie powtarzają teraz tezę o "zachodnim spisku". Dziwię się, że polski publicysta – który bez przeszkód jeździ do Chin i pomaga rozwijać polsko-chińską współpracę gospodarczą – dostrzega tu jakieś "zderzenie cywilizacji".

To, czego naprawdę jesteśmy świadkami, to zderzenie tego, co najlepsze i najgorsze w chińskiej cywilizacji. To zderzenie Liu Xiaobo i tych, którzy go uwięzili. Wojna, która trwa, to wojna Chińczyków o własną tożsamość; wojna z zawłaszczaniem dorobku Konfucjusza dla doraźnych, politycznych celów, poprzez m.in. Pokojową Nagrodę Konfucjusza, która ma stanowić przeciwwagę dla Nobla.

To wojna o to, aby Państwo Środka było po prostu rządzone sprawiedliwiej.

Autor jest dziennikarzem, tłumaczem i publicystą specjalizującym się w tematyce chińskiej. Wykłada w WSE im. ks. J. Tischnera w Krakowie