Jedyny oficer Biura Ochrony Rządu, który był na lotnisku w Smoleńsku został przesłuchany po pół roku od katastrofy. Według jego relacji przy wraku doszło do szarpaniny z rosyjskimi mundurowymi - ujawnił \"Newsweek\"
Zeznania Gerarda K., kierowcy polskiego ambasadora w Moskwie przytacza tygodnik "Newsweek". Płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej powiedział dziennikarzom gazety, że fakt tak późnego przesłuchania BOR-owca (doszło do niego 16 listopada) nie ma większego znaczenia. Wynikało tak z planu śledztwa.
Oficer 10 kwietnia czekał z ambasadorem na przylot rządowego Tu-154. Na płycie lotniska była też kolumna prezydencka, którą zabezpieczali Rosjanie z Federalnej Służby Ochrony. - Na lotnisko przyjechaliśmy godzinę przed planowanym przylotem.(...). Przed samą katastrofą widoczność spadła do około 50-60 metrów.
- Jest zimno, dwa stopnie, siedzimy w samochodzie, działa ogrzewanie. Nagle widzę, jak z lewej strony rusza rząd samochodów z kolumny prezydenckiej. Są dokładnie przed nami, 30-40 metrów. Nagle kolumna się zatrzymuje, z samochodów wysiadają ludzie z rosyjskiej Federalnej Służby Ochrony i nasłuchują. Coś nietypowego! Wysiadam. Czego nasłuchiwać — samolot wylądował albo nie. Potem powiedzieli, że usłyszeli wycie silnika, potężny huk i — cisza - relacjonował prokuratorom kierowca.
Według jego zeznań przedstawiciele polskiej ambasady nic takiego nie słyszeli, ale zaniepokoiło go zachowanie Rosjan. - "Panie ambasadorze, coś jest nie tak". Jak dojechaliśmy do Rosjan, oni już odjeżdżali. "Co jest?" — krzyczę. "Tutka przejechała pas!". Tak powiedzieli — przejechała pas - przytaczał wydarzenia z 10 kwietnia Gerard K.
Polacy błądzili w okolicach lotniska Siewiernyj, ale nie widzieli wraku. W końcu dotarli do miejsca gdzie zobaczyli szczątki polskiej maszyny. - Staliśmy na lekkim wzniesieniu, więc widzieliśmy skalę katastrofy. Rosjanie z kolumny musieli usłyszeć wycie silników, kiedy pilot próbował poderwać maszynę. Ale widać, że lewym skrzydłem zaczął orać ziemię. Została świeżo wyrżnięta w ziemi bruzda. Większość elementów samolotu była wbita w ziemię na 30 centymetrów. Podeszli do nas milicjanci, którzy mieli zabezpieczać pobliskie skrzyżowanie w czasie przejazdu prezydenta. Powiedzieli, że raczej nikt nie przeżył.
W zeznaniach miał się też znaleźć opis sytuacji, która wywołała zdziwienie Gerarda K. - Zacząłem dzwonić do kolegów z BOR w Katyniu. Jeden nie odbiera, drugi nie odbiera. Dodzwoniłem się do mojej żony, która była w Katyniu i grzała się w samochodzie telewizji polskiej. Potem okazało się, że wszystkie nasze połączenia z tego czasu, z tego miejsca zniknęły z telefonów, zostały wymazane. Nie wiem dlaczego, ani przez kogo - powiedział.
Funkcjonariusz mówił również o wydarzeniach, o których do tej pory opinia publiczna nie była informowana. - Omon zaczął zabezpieczać teren. A my staliśmy przy szczątkach dogasającego ogona naszej "tutki". Ciągle czuć było mocny zapach paliwa. Podeszło do nas pięciu omonowców. Zaczęli krzyczeć, że trzeba opuścić teren, bo będą go zabezpieczać. Chcieli nas przegonić, zaczęła się szarpanina. Rozumiem, że mieli rozkaz usunięcia wszystkich z miejsca katastrofy, ale to było przykre. Tacy służbiści. "To nasz samolot spadł, a nie wasz!" — krzyknąłem. "Zostaw, zostaw" — jakiś wyższy stopniem uspokoił agresywnego Rosjanina. Dopiero wtedy odpuścili i odeszli.
KATALOG FIRM W INTERNECIE