Niemal każdy prezydent w każdym kraju zapewnia zaraz po wygraniu wyborów, że będzie reprezentował wszystkich rodaków, także tych, którzy nie oddali na niego swych głosów. Znamiennym gestem jest zawieszenie przezeń lub nawet rezygnacja z członkostwa w partii, która wystawiła go do zwycięskiej rywalizacji o najważniejszy urząd w państwie.
Bardziej istotne jest jednak to, kogo powołuje on do swojej kancelarii i na funkcje doradców. Jeśli są to prawie wyłącznie przedstawiciele jego ugrupowania, można mieć uzasadnione wątpliwości, czy prezydent faktycznie potrafi stanąć ponad politycznymi podziałami.
Bronisław Komorowski właśnie kompletuje zespół współpracowników. Patrząc na ostatnie powołania, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że nowa głowa państwa coraz bardziej skłania się ku przedstawicielom tylko jednej partii. Co ciekawe, nie jest to bynajmniej Platforma Obywatelska, ale Unia Wolności, dawniej Demokratyczna, do której należeli świeżo powołani doradcy prezydenta: Tadeusz Mazowiecki, Jan Lityński, Henryk Wujec i Jerzy Osiatyński.
Nie wiem, czy Komorowski uzgadniał te decyzje personalne z Donaldem Tuskiem, czy też raczej demonstruje nimi swoją niezależność od kierownictwa PO. Niewątpliwie stoją one jednak w wyraźnej sprzeczności z zadeklarowanym przez niego otwarciem na inne środowiska polityczne, zwłaszcza że także poprzednio nominowani ministrowie w jego kancelarii byli (z wyjątkiem lgnącego do każdej władzy profesora Tomasza Nałęcza) są ideowo związani właśnie z UD-UW.
Z czysto ludzkiego punktu widzenia to nawet ładnie wygląda, że prezydent nie zapomina o dawnych kolegach z opozycji antykomunistycznej (pozostających od dłuższego czasu na marginesie polityki), oferując im prestiżowe funkcje w swoim otoczeniu. Trudno byłoby jednakże pochwalić jego postępowanie jako spełniające kryteria prezydentury ponad podziałami.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE