Ta część polskiego wojska, która stacjonuje w kraju, nikogo nie obchodzi, bo politycy nie są tak naiwni, by wierzyć, że nasza armia jest w stanie obronić Polskę – pisze ekspert wojskowy
Wyjątkowo rozczarował mnie zwykle trzeźwy w swoich osądach prof. Roman Kuźniar, który zamiast poważnej analizy sytuacji w armii polskiej, jak można byłoby oczekiwać od doradcy MON i kierownika Zakładu Studiów Strategicznych Uniwersytetu Warszawskiego, napisał publicystyczną laurkę poświęconą ministrowi Bogdanowi Klichowi („Czas armii profesjonalnej”, „Gazeta Wyborcza” z 17 sierpnia 2010 r.).
Szkoda byłoby czasu na polemikę z tym materiałem, gdyby nie fakt, że profesor przy okazji obraża oficerów rezerwy, odmawiając im prawa do komentowania wojskowej rzeczywistości. Najważniejsze jest jednak to, że ogłasza w artykule sukces MON w profesjonalizacji armii. Niestety, armia profesjonalna to nie tylko rezygnacja ze służby zasadniczej, co oczywiście jest ważnym warunkiem, ale niejedynym. Najważniejsze to zmiana uzbrojenia i mentalności żołnierzy, a także dopracowanie doktryny obronnej odpowiadającej nowym realiom. „Strategia bezpieczeństwa narodowego Rzeczypospolitej Polskiej” z 2007 r. – przy dzisiejszej kondycji armii – to zestaw pobożnych życzeń. Zakłada bowiem, że warunkami powodzenia operacji wojskowych będzie uzyskanie przewagi informacyjnej, użycie struktur zadaniowych sił zbrojnych wyposażonych w nowocześniejsze uzbrojenie od przeciwnika, a także zastosowanie zaawansowanych technologii dowodzenia oraz posiadanie możliwości skutecznego rażenia i ochrony przed nim. Żadnego z tych warunków polska armia samodzielnie nie jest dzisiaj w stanie spełnić, bowiem zawodowemu wojsku daleko jeszcze do profesjonalnej armii – i o tym prof. Kuźniar jako doradca ministra powinien był mieć odwagę napisać.
Zawodowa, ale nieprofesjonalna
Szef Sztabu Generalnego gen. Mieczysław Cieniuch miał jej więcej i uznał, że polska armia jest zawodowa, ale jeszcze nieprofesjonalna („W wojsku będzie mniej generałów”, „Rz” z 20.07). Gen. Cieniuch szczerze przyznaje, że nie wie, ile czasu zajmie wojsku osiąganie poziomu, na którym będzie można powiedzieć, iż mamy do czynienia z zakończeniem procesu profesjonalizacji. Prof. Kuźniar odtrąbił już jednak sukces, przypisując go oczywiście „decyzjom podjętym przez rząd Tuska i zrealizowanym z żelazną konsekwencją przez ministra Bogdana Klicha i podległy mu resort”. Nawet jeśli profesor jest najwyższej rangi piarowcem w otoczeniu ministra, to warto pamiętać, że PR nie jest tożsamy z uprawianiem propagandy i warto w końcu tę rozkładającą armię grę pozorów uprawianą od początku przez ministra Klicha w końcu przerwać i widzieć rzeczy takimi, jakimi w rzeczywistości są, gdyż jest to podstawowy warunek uzdrowienia sytuacji w WP.
Dzisiaj widać wyraźnie, że siły zbrojne z przyczyn polityczno- finansowych dzielą się na dwie części: niewielką armię ekspedycyjną (uczestniczącą w obronie amerykańskich interesów), którą z powodzeniem można nazwać profesjonalną, i pozostające w kraju pospolite ruszenie. W tej pierwszej grupie znajduje się niewielki kontyngent afgański – najlepiej wyposażony i dofinansowany, ale tylko dlatego, że skupia uwagę polityków ze względu na relacje z USA, a Amerykanie nie chcą współpracować z dziadowskim wojskiem, które nie spełnia żadnych standardów. Dlatego MON zdecydowało się ostatnio na dramatycznie pospieszne zakupy pięciu śmigłowców Mi-17 za 114 mln dolarów.
Do tej grupy można zaliczyć również pospiesznie rozbudowywane i dofinansowywane siły specjalne. Te dwa elementy, w sumie skupiające kilka tysięcy żołnierzy, to nasz korpus ekspedycyjny do ewentualnego dysponowania przez Waszyngton w zamian za teoretyczne gwarancje bezpieczeństwa. W takim kierunku ewoluuje polska doktryna obronna.
Podobne rozwiązanie przyjęli Brytyjczycy. W ich przypadku jednak większość liczącej 200 tys. żołnierzy armii ma charakter ekspedycyjny ze względu na terytoria zamorskie, a przede wszystkim konieczność utrzymania pozycji na świecie poprzez budowanie ścisłej relacji z USA w politycznie zaakceptowanej roli armii na posyłki. Obecna brytyjska doktryna obronna zakłada nawet, że brytyjskie siły zbrojne będą podejmować większe operacje militarne tylko jako część większej koalicji. To bardzo jasne i uczciwe postawienie sprawy.
W przypadku Polski przytłaczająca większość armii znajduje się w dramatycznej zapaści finansowo- technicznej, wegetując jako rezerwuar siły roboczej dla kontyngentu afgańskiego lub ewentualnie magazyn sprzętu, którego można jeszcze użyć w działaniach misyjnych. Ta największa część SZ, zaplanowana do obrony polskiego terytorium, w gruncie rzeczy nikogo jednak nie obchodzi (politycy nie są tak naiwni, by wierzyć, że polska armia jest w stanie obronić kraj), jeśli nie mamy do czynienia z okresem kampanii wyborczej. Wtedy oczywiście wojsku obiecywane są programy modernizacyjne. Dlatego wolałbym, żeby prof. Kuźniar jako doradca MON odpowiedział na proste i jednocześnie kluczowe pytanie: czy taka właśnie jest obecnie doktryna obronna Polski? Niewielka armia na amerykańskie posyłki w zamian za gwarancje bezpieczeństwa i skazanie reszty na powolne dogorywanie? Postawienie sprawy w ten sposób byłoby znacznie uczciwsze wobec polskiego podatnika niż uprawianie intelektualnego disco polo w dziedzinie bezpieczeństwa.
Wy nam gwarancje, my wam żołnierzy
Jeśli bowiem tak nie jest, a gwarancje bezpieczeństwa i specjalne relacje z USA są pobożnymi życzeniami, to inwestowanie tylko w element ekspedycyjny armii ogranicza w sposób drastyczny możliwości Polski obrony własnego terytorium, co widać na przykładzie każdego rodzaju wojsk. I żadne zaklinanie rzeczywistości tutaj nie pomoże A jest się nad czym zastanawiać, bowiem Wojska Lądowe po uzawodowieniu liczą cztery dywizje (za czasów Układu Warszawskiego było ich około 15). Sprzętowo sytuacja przedstawia się w nich dramatycznie, bo są wyposażone w przestarzały sprzętu z czasów Układu Warszawskiego.
Co gorsza, WP posiada obecnie ok. 350 średniej klasy czołgów: 100 Leo-2A4 z niemieckiego demobilu oraz PT-91 Twardy będących modernizacją przestarzałego T-72M. Głównym środkiem transportu polskiej piechoty na polu walki jest zaś archaiczny BWP-1, czyli konstrukcja z lat 50. Polska artyleria natomiast to wystawka eksponatów o zasięgu ognia trzy razy mniejszym od współczesnych systemów artyleryjskich wiodących armii NATO. Reklamowane zaś szeroko kołowe transportery opancerzone Rosomak to pojazdy przygotowane pod operacje ekspedycyjne i współpracę z USA. Nie nadają się jednak do bezpośredniego udziału w walce z regularną armią z racji słabego opancerzenia i marnej siły ognia.
Spójrzmy teraz na polskie lotnictwo. Dzisiaj składa się ono z 48 samolotów F-16C (część z nich znajdzie się niedługo w Afganistanie) o akceptowalnym potencjale bojowym oraz poradzieckich Su-22M4 i MiG-29, które w zdecydowanej większości zostaną niedługo wycofane. Tak więc na kraj wielkości Polski to niewiele (obecnie minimum bezpieczeństwa dla Polski jest określane na ok. 150 takich samolotów, Grecja ma 122 F-16). Co ciekawe, Polska posiada niewiele śmigłowców szturmowych i transportowych, bo stare i zupełnie przestarzałe Mi-24 wykruszają się na misjach w Iraku i Afganistanie.
Dzisiejsza obrona przeciwlotnicza to również skansen oparty prawie w całości na kilkudziesięcioletnich systemach pochodzenia radzieckiego, które będą w użytku maksymalnie do 2020 r. Nawet teraz jednak nie są wiele warte i nie mogą zwalczać na przykład rakiet manewrujących. Rotacyjna obecność jednej, i to w dodatku ćwiczebnej, baterii amerykańskich patriotów jest rzecz jasna żenadą. Minister Klich ośmieszył się, robiąc z tego wydarzenia spektakl medialny i PR-owski w oderwaniu od jego rzeczywistego znaczenia. Z jednej strony nadęta mowa MON „o zwiększeniu polskiego bezpieczeństwa”, a z drugiej garstka zdziwionych żołnierzy amerykańskich na tle pustych kontenerów rakietowych. Marynarka Wojenna z kolei to najbardziej zaniedbany rodzaj sił zbrojnych, który w zasadzie istnieje tylko wirtualnie, bo jego potencjał bojowy jest znikomy. Po znacznych redukcjach bazuje on obecnie na sprzęcie z demobilu. Mamy do dyspozycji dwie fregaty z pomocy amerykańskiej, ale część ich wyposażenia bojowego nie działa, a jedna robi za rezerwuar części zamiennych dla drugiej, okręty podwodne: cztery typu Kobben – ich wiek zbliża się do 50 lat – i jeden 25-letni ORP „Orzeł”, trzy kutry rakietowe typu Orkan do niedawna bez rakiet, okręt do zwalczania okrętów podwodnych ORP „Kaszub” oraz trochę trałowców i resztki lotnictwa morskiego – to cały potencjał bojowy naszej floty do obrony 500 km wybrzeża.
Kiedy zawodowcy na szczytach MON?
Od kilku lat praktycznie nie ma nowych zakupów kluczowego uzbrojenia, a coraz więcej funduszy i sprzętu pochłaniają misje. Dzisiaj MON nie epatuje już – jak przed wyborami prezydenckimi – w mediach planem modernizacji WP do 2018 r., ponieważ jest niewielka szansa na to, żeby plan ten wszedł w życie z powodu cięć budżetowych. Zamiast tego Bogdan Klich informuje na konferencjach prasowych o wygranych bitwach ze stołówkami żołnierskimi i pralniami. Cały wysiłek finansowy idzie bowiem na budowanie niewielkiej zawodowej armii ekspedycyjnej. Pospieszna profesjonalizacja była konieczna, by armia na posyłki stała się faktem. Nikt bowiem nie zarzuci teraz rządowi, że wysyła na wojnę poza granicami kraju żołnierzy z poboru, którzy przecież nie składali przysięgi, że będą bronić cudzych interesów. Zawodowcy przyjdą do wojska na ochotnika i dla pieniędzy, więc będzie można ich posłać tam, gdzie zechce nasz sojusznik, bo chęci do negocjacji w tej sprawie nie ma żaden z naszych polityków.
Nie zmienią tego propagandowe działania i ogłoszenie sukcesu profesjonalizacji SZ przez prof. Romana Kuźniara i MON. Szkoda, że Bogdan Klich i premier Donald Tusk ogłosili ten „sukces” nie na potężnych ćwiczeniach organizowanych przez Sztab Generalny WP, gdzie rzeczywiście byłoby widać i sprzęt, jakim dysponuję wojsko, i tysiące wyszkolonych żołnierzy dowodzonych przez młodych generałów, którzy szlify zdobywali w Iraku czy Afganistanie. Zamiast tego mieliśmy „demonstrację siły” w 1. Warszawskiej Brygadzie Pancernej w Wesołej, gdzie rolę profesjonalnej armii odgrywał manewrujący czołg, na którego tle minister, premier i szef Sztabu Generalnego dostojnie przechadzali się śledzeni przez telewizyjne kamery. Symboliczne było również odwołanie w tym roku defilady z okazji Święta Wojska Polskiego 15 sierpnia, która mogłaby budować zaufanie do armii i jej możliwości oraz stać się znakomitym momentem na ogłoszenie zakończenia procesu uzawodowienia armii i rozpoczęcie procesu jej profesjonalizacji. Zamiast tego MON zaproponowało tradycyjny festyn i grochówkę. Z podobnym intelektualnym zacięciem podszedł do tematu prof. Kuźniar w swoim artykule „Czas armii profesjonalnej”. – Kończy się czas amatorów w wojsku – mówił Donald Tusk w jednostce wojskowej w Wesołej. Szkoda tylko, że czas amatorów trwa na najwyższych stanowiskach w MON.
Autor jest komandorem porucznikiem rezerwy, absolwentem Wydziału Bezpieczeństwa Międzynarodowego Naval Postgraduate School w Monterey w Kalifornii. Był oficerem Naczelnego Dowództwa Sojuszniczych Sił NATO w Europie. Opublikował m.in. książki „Polska armia na posyłki” i „Widok na Sarajewo”
KATALOG FIRM W INTERNECIE