KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Niedziela, 24 listopada, 2024   I   10:52:07 AM EST   I   Emmy, Flory, Romana
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Przychodzi czas na Schetynę

16 września, 2010

Trwa gra już nie o to, czy marszałek Sejmu będzie sekretarzem PO, ale czy w ogóle zachowa wpływy - mówi Paweł Piskorski

Rz: Ma pan wrażenie dejá vu?

Paweł Piskorski, szef SD: Jeśli chodzi o relacje wewnątrz PO, z cała pewnością tak. Dejá vu polega na tym, że kolejna osoba z grona tych, które współtworzyły Platformę, będzie zmarginalizowana. Teraz przychodzi czas Grzegorza Schetyny.

Chyba nie sugeruje pan, że Schetyna podzieli los Olechowskiego, Gilowskiej, Rokity?

Nie sądzę, by to nastąpiło w tak spektakularny sposób. Ale Donald Tusk jakiś czas temu uznał, że należy likwidować wszystkie ośrodki decyzyjne inne niż on sam. Schetyna był bardzo wygodnym współpracownikiem, bo nie zagrażał Tuskowi. Ale gdy okazało się, że może być następcą Tuska, stał się zagrożeniem.

Zdziwiło pana, że premier powiedział: Schetyna nie będzie sekretarzem?

Nie. Choć według mojej wiedzy pierwszy raz powiedział to publicznie. Ale użył tych samych argumentów, których używał podczas posiedzeń władz PO i które znamy z kuluarów.

To znaczy?

Że sekretarz generalny dowolnej partii nie powinien piastować funkcji marszałka Sejmu, która z natury powinna być pozbawiona partyjnej stronniczości. Jest to argument racjonalny.

Czyli wysuwając go na marszałka, miał już ten zamysł?

Teraz w sprawie Schetyny Tusk postawił publicznie kropkę nad i. Ale ta kropka została postawiona już wiele tygodni temu. O czym Grzegorz wie doskonale. Od czasu, gdy zdecydował się przyjąć ofertę bycia marszałkiem. I od kilku tygodni gra toczy się nie o to, czy Schetyna będzie sekretarzem generalnym, tylko o to, kto będzie jego następcą. A co za tym idzie, czy Schetyna ocali swoje wpływy w klubie i w partii. I czy będzie mógł – jak chciał – być jednym z elementów tego trójkąta, nowego triumwiratu. Czy też – jak zdecydowanie wolałby Tusk – Schetyna będzie się jakoś liczył, ale nie będzie jednym z trzech ośrodków władzy.

Schetyna ma szanse na ocalenie choć części swoich wpływów?

Bardzo symptomatyczne było wydarzenie z ostatnich dni. Sławomir Nowak zostaje ministrem w Kancelarii Prezydenta. Jeszcze niedawno absolutnie temu zaprzeczał, sugerując, że to jest boczny tor.

To co się stało?

Wydaje mi się, że doszło do ustaleń, które przekreśliły szanse Nowaka na bycie sekretarzem generalnym. Schetyna najprawdopodobniej wymógł to na Tusku, co jest jego dużym sukcesem.

To pana zdaniem mało ważne, kto będzie sekretarzem PO?

Sekretarz generalny był bardzo ważny na etapie tworzenia partii, gdy trzeba zapanować nad żywiołem, jakim jest przychodzenie nowych ludzi, tworzenie struktur, przygotowanie do pierwszych wyborów. Dzisiaj sekretarz generalny jest tylko tym, który porusza lejcami. A jak ma nimi poruszać, decyduje przewodniczący.

Zamiast sekretarza generalnego może więc być sekretarz organizacyjny albo osoba o znacznie mniejszej pozycji w partii.

To o co chodzi w tej awanturze o sekretarza?

Kluczowe dla Tuska jest udowodnienie, że nie ma żadnego cholernego, nowego triumwiratu, który zadeklarował Schetyna w jednym z wywiadów.

Tusk już tyle triumwiratów przeżył, i tylu swoich triumwirów „wymordował“, że teraz uznał, iż jest Augustem. Panuje nad całym imperium. Nie zniesie, by mu ktoś podskakiwał i nowy triumwirat wymyślał.

Ktoś jednak musi partią na bieżąco zarządzać, znaczące osłabienie pozycji sekretarza może być ruchem samobójczym?

Niekoniecznie. Tusk moim zdaniem rozumuje głęboko słusznie, choć bezwzględnie. Do momentu, do którego „dobrze żre“.

To znaczy?

Nie spadają sondaże PO, Tusk jest w miarę popularny, nie ma żadnej katastrofy, jedyną opozycją jest robiący same błędy PiS, coraz bardziej tkwiący w skansenie. Generalnie wszystkie okoliczności mu sprzyjają. Jak rząd podwyższa podatki, to okazuje się, że jest awantura o krzyż, która podwyższenie podatków przykrywa itd. Tusk na razie nie mógł sobie wymarzyć bardziej sprzyjających mu okoliczności.

Dlaczego podkreśla pan, że „na razie“?

Bo do czasu, gdy tak się dzieje, partia nie będzie się kruszyć. Szczególnie partia władzy, jaką jest Platforma Obywatelska. Ale od momentu, gdy sondaże zaczną zjeżdżać, to już i tak pojawią się procesy znacznie poważniejsze. Przy których trzech sekretarzy generalnych by sobie nie poradziło. Zacznie się jatka.

Jaki miałby być jej mechanizm?

Jeśli notowania PO spadną o 15 – 20 proc., to zacznie się kryzys porównywalny z tym, jaki dotknął SLD. Nagle połowa klubu parlamentarnego uzna, że jest zagrożona. Że nie wejdzie do następnego Sejmu. I właśnie wtedy zaczyna się jatka. Tusk najprawdopodobniej jest przekonany, że jeszcze ten rok „przejedzie“. Wybierze nowy klub parlamentarny, eliminując z list osoby, które mogłyby być zarzewiem jakiegoś problemu.

Kto mógłby być zarzewiem jakiegoś problemu?

Nie potrafię odpowiedzieć konkretnie na to pytanie. Ale powiem tak – jeśli Tusk będzie demonstrował swoją władzę np. nad Schetyną, to on czy ktokolwiek inny bardzo szybko straci swoją pozycję. I na wyścigi zacznie się Tuskowi mówić: „Donaldzie, przecież ja to w zasadzie zawsze z tobą byłem, możesz na mnie liczyć, jestem po twojej stronie“. Znam ten mechanizm, znam tych ludzi.

Jeśli Tusk okaże się dostatecznie zdeterminowany, to Schetyna jest na przegranej pozycji. Bo premier ma instrumenty, którymi wydusi partyjną opozycję.

Jakie instrumenty?

Chociażby tworzenie list wyborczych. Tusk ma władzę nad administracją. A lokalni liderzy muszą mieć dobre kontakty z administracją rządu, bo inaczej nic nie są w stanie zrobić. Ma też, z malutkim wyjątkiem, jakim jest Bronisław Komorowski, wpływ na wszystkie awanse.

Prezydent to „malutki wyjątek“?

Na razie tak. Pozycja Komorowskiego będzie rosła dopiero, kiedy Tusk zacznie się potykać. Dzisiaj Komorowski, co po trosze wynika z jego charakteru i woli przeczekania, będzie realizował to, czego będzie chciał Tusk. Jest bardzo symptomatyczne, że prezydent nie tworzy żadnego własnego środowiska politycznego wokół kancelarii. Choć jego poprzednicy to robili. Wypromowali swoich polityków, takich jak Ryszard Kalisz.

Jak pan ocenia deklarację premiera, którą złożył podczas spotkania z młodymi PO, że za cztery lata już nie będzie startował na przewodniczącego partii?

Taką deklarację chętnie bym usłyszał za cztery lata. Niewątpliwie Tusk ma dar ujmowania innych, pokazywania, że on jest bezinteresowny, wspina się ponad swoje ambicje. Tak było też w kwestii prezydentury. Jeśli jednak Tusk dotrwa do tego czasu jako udany premier, to wszystko może się zdarzyć.

Co może się zdarzyć?

Może się okazać, że jest osobą niezastępowalną.

Po co właściwie wygłosił taką deklarację?

Aby pokazać, że nie jest przywiązany do stołka. I że w odróżnieniu od swoich rywali, takich jak Jarosław Kaczyński, wyobraża sobie życie poza polityką. To jest moim zdaniem sprawne, zapewne Tuskowi doradzone zachowanie, pokazujące go jako „ludzkiego człowieka”, który niekoniecznie musi być w polityce.

Chyba nikt czegoś takiego nie odważyłby się mu doradzić?

O nie. Przy całym moim krytycznym podejściu do Tuska, chce jednak powiedzieć, że był w stanie o takich rzeczach rozmawiać. Wielokrotnie rozmawialiśmy o życiu po za polityką. I o tym, jakie ono jest pociągające. Nie wykluczam, że po trzech latach tak intensywnej pracy jaką jest premierowanie, Tusk może mieć takie myśli, że kiedyś to się skończy, i że odetchnie z ulgą. Zobaczymy, czy tak będzie. Ale absolutnie nie odmawiam Donaldowi takiej ludzkiej skłonności do zastanawianie się, co będzie poza polityką.

Dlaczego jednak nie powiedział tego, kilka tygodni temu, gdy był ponownie wybierany na przewodniczącego?

Bo takich rzeczy w momencie wybierania się nie mówi. Już wtedy wywołałby spekulacje dotyczące swojego następstwa. Uważam, że Tusk przez ten czas, który mu pozostaje w polityce, dąży do tego, by być jednowładcą PO. A jednocześnie wyobraża sobie życie poza polityką.

Czy pana partia – Stronnictwo Demokratyczne – zwinęła się zupełnie i pan podobnie jak być może Tusk za cztery lata będzie szukał życia poza polityką?

Nie. Niestety Andrzej Olechowski wyborów nie wygrał, miał słaby wynik.

Słabo, to chyba mało powiedziane?

Nie owijam tego w bawełnę, to była poważna porażka.

Start Olechowskiego miał być trampoliną dla SD?

My to nazywaliśmy zatknięciem sztandarów dla środowiska liberalno-demokratycznego. Nie wyszło z powodu zbiegu różnych okoliczności.

Ma pan pomysł na nową trampolinę?

Dla nas celem są wybory parlamentarne w 2011 roku. A ponieważ wcześniej są wybory samorządowe, to SD stara się zrobić to, o czym od początku mówiłem – sprawić, by znacząca część Polski nie była rządzona przez partyjnych nominatów, tylko przez osoby wybrane z list ponadpartyjnych.

Kto będzie kandydatem SD na prezydenta Warszawy?

Mam nadzieję, że będzie to Katarzyna Munio, która jest radną Warszawy. Będzie kandydatką nie tyle SD, ile Wspólnoty Samorządowej.

Blisko panu do Janusza Palikota?

W niektórych sprawach blisko, w niektórych daleko. Jeśli chce poruszać kwestie społeczne, takie jak in vitro, to blisko. Jeżeli wykorzystuje w tym celu język, który wyzwala społeczną agresję, to nie.

A blisko panu do prof. Krzysztofa Rybińskiego, byłego wiceprezesa NBP?

Jest to niezwykle kompetentna osoba w sprawach gospodarczych.

To może połączyć siły Palikota, Piskorskiego i Rybińskiego? Myślał pan o tym?

Myślę o bardzo wielu rzeczach, proszę mnie w tej chwili zwolnić od odpowiedzi.

Rzeczpospolita, rp.pl
rozmawiała Małgorzata Subotić