Miał skończone siedem lat i tornister na plecach. We wrześniu 1939 zamiast do szkoły na wezwanie burmistrza nadgranicznych Dokszyc poszedł z dorosłymi kopać rowy przeciwczołgowe… Jako dziesięciolatek był najmłodszym żołnierzem 2 Korpusu Polskiego gen. Andersa, ale tamte trzy lata wolne od nauki to – za sprawą sojuszu Hitlera ze Stalinem – naprawdę nie były wakacje.
– Niestety, z moich krewnych w Polsce nikt już nie pozostał przy życiu – mówi Krzysztof Flizak. – Wojna zrobiła swoje, rodzinę matki wymordowali banderowcy, stryj ojca Sebastian, znany etnograf, zmarł bezpotomnie, podobnie jak jego dwie siostry. Ale jako zasłużony dla regionu gorczańskiego ma w Mszanie Dolnej ulicę swego imienia.
Górale z Podobina
Tadeusz Flizak, góral z Podobina pod Turbaczem, który służył w Korpusie Ochrony Pogranicza, ożenił się z Wołynianką Olgą Martynowicz. Przeniesiony służbowo do położonych nad Berezyną Dokszyc na Wileńszczyźnie, przed samym wybuchem wojny został mianowany komendantem niewielkiej strażnicy granicznej na południe od Puszczy Hołubickiej.
Jeszcze zanim aresztowało go NKWD, zdążył przykazać żonie, by wraz z pierworodnym Krzysiem i o dwa lata młodszą Jolantą, udała się na południe, w okolice Horodenki, gdzie duże gospodarstwo miał jego kuzyn, ze znanego góralskiego rodu Potaczków. Sierżant Flizak obiecał ich tam odszukać, zaraz po planowanej ucieczce. Jego syn z żalem patrzył na szablę, którą wraz z wojskowymi dokumentami ojca pomagał potem ukryć matce w ziemi. Jednak okrucieństwo wojny w pełni dotarło do siedmiolatka, dopiero gdy podczas nakazanej przez ojca podróży na przedmieściach Lwowa na własne oczy ujrzał skutki bombardowania: zabitych ludzi, zniszczone pociągi.
Władysław Potaczek, osadnik-legionista, wywodzący się z Podobina, gościnnie przyjął uciekinierów. Niestety, spokój nie trwał długo. W mroźną noc 10 lutego 1940 roku łomotanie kolb wyrwało wszystkich ze snu. Potaczków, wraz z czwórką dzieci, zabrano. Uciekinierów z północnych Kresów, czyli żony sierżanta Flizaka ani jego dzieci nie było jeszcze na liście osób przeznaczonych do wywózki.
– Matka płynnie mówiła po rosyjsku, prosiła więc komendanta, żeby zabrał nas razem z krewnymi, ale ten odmówił. Wystawił nam jednak zaświadczenie, że nie uciekliśmy z transportu i nakazał wracać do Dąbek na gospodarstwo. To chyba uratowało nam życie, bo papier z pieczątką onieśmielił Ukraińców, którzy rabowali już tam, co tylko się dało – wspomina Krzysztof Flizak.
Do widzenia, Europo!
O tym, jak wygląda podróż na wschód, w wagonie przeznaczonym dla 60 osób, z dziurą wyciętą pośrodku podłogi, niespełna ośmioletni Krzysztof Flizak przekonał się cztery miesiące później. 29 czerwca on, jego matka i siostra, już uwzględnieni w planach migracyjnych towarzysza Stalina, ruszyli pociągiem na wschód.
– Kipiatok z parowozu to jedyna rzecz, której było tam pod dostatkiem. Kto miał ze sobą kawę lub herbatę, mógł jakoś przetrwać. Inni musieli zadowolić się cieczą, w której pływały oka trudnego do identyfikacji tłuszczu – opowiada kpt. Flizak. – Nazywano to zupą. Na szczęście, zabraliśmy ze sobą dużo sucharów, które matka z właściwą sobie przezornością zaczęła przygotowywać zaraz po pierwszych wywózkach.
Mały Krzysztof miał pretensje do matki, że kazała mu nieść do pociągu ciężką głowicę maszyny do szycia. Dopiero znacznie później zrozumiał, że ten singer uratował im życie na Syberii.
Podróż trwała sześć tygodni. Częściej stali na bocznicach niż jechali, bo pierwszeństwo miały przecież wojskowe transporty na zachód. Któregoś dnia z górnej półki wagonu, na której musiało zmieścić się piętnaście osób, ośmiolatek przez małe zakratowane okienko zobaczył cebulaste kopuły moskiewskich cerkwi. Innym razem dowiedział się od starszych współtowarzyszy niedoli, że ich pociąg właśnie przekroczył granicę między Azją a Europą.
W swierdłowskiej obłas’ti, w rejonie nad Tawdą
Mężczyzn skierowano do wyrębu lasu. Krzysztof miał pilnować, żeby spławiane Tawdą drewno nie tworzyło zatorów. Niezbyt bezpieczne zajęcie, ale z czasem nabrał zręczności w przeskakiwaniu z pnia na pień i operowaniu długim kijem. Olga Flizakowa szyła ubrania dla miejscowych. Jakoś się żyło, tylko komary mocno im dokuczały.
Zimą Krzysztof zapadł na szkarlatynę. Wysoka gorączka, szpital. Wyszedł z tego, lecz choroba mocno go osłabiła. Na tydzień przed pierwszą rocznicą ich wywózki Hitler złamał pakt. Kapitan Flizak wspomina, że wojna niedawnych sojuszników stała się dla zesłańców źródłem wielkiej nadziei.
Niemcy zaatakowały Rosję 22 czerwca 1941. Operacja Barbarossa wyprzedziła o dwa tygodnie planowaną na 6 lipca sowiecką Operację Burza. Już 10 sierpnia Stalin podjął decyzję o tworzeniu posiłkowej armii polskiej, a punkty zborne dla żołnierzy zaczęły działać – o paradoksie historii – 23 sierpnia 1941. Dokładnie w drugą rocznicę podpisania paktu Ribbentrop-Mołotow.
– Myśmy jednak nic o tym nie wiedzieli, wiadomość o polskim wojsku dotarła dopiero zimą 1941/42 – mówi Krzysztof Flizak.
Ponieważ żona komendanta „posiołka” (osiedla), w którym przebywali, była bardzo zadowolona z kreacji szytych na singerze, więc komendant przymknął oko na uprawiany przez zesłankę zagon ziemniaków. Znów trzeba było nosić ciężkie worki na targ, ale dzięki temu dało się uskładać trochę pieniędzy, bez których nie byłoby mowy o podróży na południe, gdzie generał Władysław Anders zaczynał organizować polskie wojsko.
Dwa lata w Sowietach
Krzysztof Flizak spędził na terytorium Rosji Sowieckiej niespełna dwa lata. Nieco dłużej – bo dwa i pół roku – pod sowiecką władzą. Upływ czasu i mnogość późniejszych wrażeń nie zatarły jednak wyrazistych wspomnień z tamtego czasu. Barki na Amu-darii ciągnięte przez kołowy parostatek, grzebanie zmarłych na pustyni Kara-kum, dziesiątkowani przez tyfus brzuszny i plamisty oraz dyzenterię, czyli czerwonkę polscy żołnierze na ulicach osiedla Kermine w Uzbekistanie (dziś Nawoi) – te obrazy wciąż z wielką siłą oddziałują na emocje, choć odznaczony za waleczność i odwagę żołnierz 187 Samodzielnego Pułku Szturmowo-Desantowego Armii USA, ranny w wojnie koreańskiej Christopher Flizak od zawsze starał się żyć teraźniejszością.
Jego życie było urozmaicone, pełne niebezpieczeństw. Zaczynał jako siedmiolatek od kopania łopatką rowów przeciwczołgowych wokół Dokszyc. Swoje ósme urodziny i następne dwa lata życia spędził już w azjatyckiej części sowieckiego imperium. Wielki obcy kraj. Stałe zagrożenie życia. Głód, zimno i choroby. Praca ponad siły dziecka: dźwiganie ciężarów, zbieranie bawełny. Brak wieści o losach ojca. Ciężka choroba siostry. I niepewność, co przyniesie jutro.
Pod koniec zimy ruszył na poszukiwanie ojca: bez niego nie mieli szans na wydostanie się z Rosji. Przez trzy dni jechał na gapę różnymi pociągami. Zmarznięty, bo noce były mroźne, dotarł do Kermine i tam, jak w nieudolnie napisanym scenariuszu, przed wejściem na posterunek żandarmerii natknął się na kolegę swego ojca z czasów przedwojennych. Gdy chłopak przedstawił się i podał cel wędrówki, żandarm zajrzał do środka i zawołał: Tadek, chodź tutaj!
Ojciec go nie poznał
– Ojciec wcale mnie nie poznał – mówi Krzysztof Flizak. – Nic dziwnego, w tych łachmanach nie przypominałem przecież pierwszoklasisty sprzed dwóch lat.
Miary cudowności tego spotkania dopełnia fakt, że sierżant Flizak był w Kermine tylko przejazdem, bo chciał, żeby kolega sprzed wojny poświadczył jego tożsamość. Polacy zwalniani z obozów, zesłańcy, Sybiracy często nie mieli żadnych dokumentów, więc znalezienie znajomych ułatwiało pełnoprawny powrót do polskiej społeczności.
Sowiecka część odysei rodziny Flizaków dobiegła końca. Jako pierwsze ewakuowały się z Rosji matka i siostra Krzysztofa. On sam, mimo że niespełna dziesięciolatek, został skierowany do tworzonych właśnie kompanii młodzieżowych 2 Korpusu.
– Musiałem dodać sobie dwa lata. Przy mojej posturze pewnie niełatwo było w to uwierzyć, ale kpt. Sarnowski, znajomy ojca sprzed wojny, nie robił mi trudności – wyjaśnia najmłodszy żołnierz korpusu generała Andersa. – Wszystkim szło przecież o to, żeby jak najwięcej dzieci, młodzieży, cywilów mogło wyrwać się z Rosji. Bo Anders, w przeciwieństwie do Sikorskiego, znał Sowietów i nie ufał im ani za grosz.
Ewakuacją Polaków przez Morze Kaspijskie do Persji kierował w Krasnowodzku ówczesny ppłk Zygmunt Berling. W marcu 1942 na pokładzie statku transportowego „Mołotow” syn sierżanta Flizaka dotarł do Pahlevi.
Diabeł na zielonym motorze
Wielkanoc spędził już w Iranie. W pamięć wryli mu się Persowie sprzedający daktyle, rodzynki i zachwalane po rosyjsku jaja na twardo. Pamięta też obozy przejściowe, namiot dezynfekcyjny i brytyjskie mundury wojskowe przeznaczone do tropików: bluzy z krótkim rękawami, bermudy, korkowe hełmy. I zakwaterowanie w hangarach teherańskiego lotniska.
Ojciec dotarł z Rosji do Iranu ostatnim transportem, ale w warunkach wojennych rodzina znów na długo straciła ze sobą kontakt. Jeszcze parę razy syn musiał szukać ojca. A także matki i siostry.
Czerwonka dopadła dziesięciolatka w irackiej Habbaniyi. Nie bał się – jak dziś rekonstruuje swoją ówczesną świadomość – samej śmierci, tylko pochówku w nieznanym dla bliskich miejscu na pustyni i tego, że jego ciałem zajmą się potem szakale. Ale najbardziej obawiał się ciemnego, brodatego diabła w turbanie, który często pochylał się nad chorym. Przerażenie w oczach chłopca musiało być dość czytelne, bo pewnego dnia pojawił się polski oficer, który wytłumaczył mu, że to nie diabeł, lecz brytyjski lekarz wojskowy, członek sikhijskiej wspólnoty religijnej, który naprawdę próbuje go wyleczyć.
Dzięki tym wyjaśnieniom Flizak junior pokonał strach i chorobę, a brodaty Sikh woził go potem swym zielonym motocyklem po pustyni, pomagając w poszukiwaniach ojca.
Dziedzictwo w sercu i walizce
W rok później w Palestynie najmłodszy żołnierz 2 Korpusu Polskiego został uczniem Junackiej Szkoły Kadetów.
– Byłem uczniem szkół wojskowych, w których mieliśmy świetnych wykładowców, w tym wielu z doktoratami. Tak, polską historię i bogactwo ojczystej literatury poznałem w szkole kadetów – zapewnia dr Flizak. – Do dziś, mimo swego wieku, potrafię wyrecytować z pamięci „Maraton” Kornela Ujejskiego, a to naprawdę długi poemat.
Szkoły wojskowe w 1947 przeniesiono z egipskiego Port-Saidu do Anglii. Piętnastoletni Krzysztof odnalazł najpierw ojca, potem przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż matkę i siostrę, które dalszą część wojny spędziły w Ugandzie. Po maturze zdał konkursowy egzamin na uniwersytet, ale studia inżynierskie go nie pociągały.
Gdy w kwietniu 1951, po zejściu z pokładu „Queen Mary”, dziewiętnastoletni polski ekskadet stanął przed funkcjonariuszem US Immigration Office miał ze sobą dwie walizki książek oraz siedem dolarów w kieszeni.
– I myślisz, że zawojujesz z tym Amerykę? – spytał go urzędnik.
– Sir, you shall see! Pan się przekona – padła krótka odpowiedź.
Waldemar Żyszkiewicz
„Tygodnik Solidarność” nr 38, z 18 września 2008
KATALOG FIRM W INTERNECIE