Pierwsze lata mojej obecności pod kopcem Józefa Piłsudskiego na Sowińcu kojarzą mi się - oczywiście oprócz taczek i łopat, przy pomocy których dźwigaliśmy zrujnowaną na polecenie komunistycznych władz Mogiłę Mogił - z legionistami, harcerzami i działaczami obchodzącej właśnie jubileusz 30. rocznicy powstania Konfederacji Polski Niepodległej.
Niekwestionowanym liderem tego środowiska był śp. pułkownik Józef Herzog, stojący na czele grupy "Oleandry", czyli zakonspirowanego Krakowskiego Oddziału Związku Legionistów Polskich. Na piłsudczykowskie uroczystości (m.in spotkania opłatkowe, organizowane w klasztorze oo. Dominikanów przez niestrudzonego kapelana spod Monte Casssino - śp. Ojca płk. Adama Studzińskiego, zazwyczaj z udziałem ówczesnego metropolity krakowskiego księdza kardynała Karola Wojtyły) i rocznice przyjeżdżał z Zakopanego generał Mieczysław Boruta-Spiechowicz w przedwojennym mundurze, z podhalańskim piórkiem przy czapce. 22 marca 1981 roku, podczas pierwszej po 1945 roku ceremonii złożenia w kopcu kolejnych ziem z pól bitewnych i miejsc kaźni Polaków wygłosił on płomienne przemówienie, zakończone proroczym okrzykiem: "już świta!"
Z drugimi byłem związany od dzieciństwa, przechodząc wiele szczebli harcerskiej hierarchii w szczepie "Żurawie", którym przyszło mi przez 12 lat kierować. Ponieważ staraliśmy się być wierni przedwojennym ideałom służby Bogu, Polsce i bliźnim, udział zarówno w uroczystościach pod kopcem Piłsudskiego, jak przy jego remoncie znakomicie realizował ten element skautowego wychowania. Oczywiście na Sowińcu pojawiali się także członkowie innych szczepów, którymi kierowali porządni instruktorzy, zachęcani przeze mnie do jak najczęstszych (nie tylko świątecznych) wizyt w tym sanktuarium krwi polskiej, będącym wówczas zarazem obiektem społecznej renowacji.
Trzecią grupą stanowili ludzie, z którymi stykałem się podczas patriotycznych uroczystości na Wawelu i przy Grobie Nieznanego Żołnierza (3 Maja, 11 Listopada, rocznice urodzin i śmierci, a także dzień imienin Piłsudskiego) już pod koniec lat 70. Wielu z nich zasiliło potem szeregi KPN, a także wstąpiło do Komitetu Opieki nad Kopcem Józefa Piłsudskiego, który powstał w 1980 roku jako sekcja Towarzystwa Miłośników Historii i Zabytków Krakowa.
Ci młodzi ludzie regularnie pojawiali się na Sowińcu w soboty i niedziele, kiedy pracowaliśmy przy odnowie kopca, żartując sobie, że każda teczka ziemi wywieziona na jej zbocza stanowi kolejny gwóźdź do trumny komunizmu. Doskonale pamiętam z tamtego, romantycznego okresu m.in. Agatkę Michałek (zresztą harcerkę z mojego szczepu), Danusię Czechmanowską, Anię i Andrzeja Fischerów (do dzisiaj są moimi bliskimi współpracownikami w Komitecie: Andrzej – zastępcą do spraw organizacyjnych, Ania – archiwistką), Maćka Gawlikowskiego, Jurka Dobrowolskiego, Grześka Małachowskiego, Artka Thena, Jurka Jajte-Pachotę, Grześka Hajdarowicza (też z "Żurawi"), śp. Wojtka Pęgiela (znakomitego znawcę najnowszej historii Polski, organizatora i komendanta "kadrówek", o których napiszę niżej). Przepraszam, jeśli kogoś z ówczesnej młodzieży kapeenowskiej pominąłem (albo do niej dopisałem), ale było to w końcu prawie 30 lat temu.
Do Konfederacji należał też pierwszy zastępca przewodniczącego KOnKJP inżynier Witek Tukałło - porywczy, gwałtowny, szalenie odważny (kiedyś, po jakiejś nielegalnej oczywiście manifestacji, kiedy wszyscy uciekli przez nacierającym pododdziałem ZOMO, został z nim sam na sam na płycie Rynku Głównego), ale także bardzo pracowity. Pod kopcem spędzał nie tylko weekendy, ale także każdą wolną chwilę. Bywało, że z jego następcą na tej funkcji (pełni ją do dzisiaj), również inżynierem Włodkiem Śliwczyńskim (sympatykiem KPN) tak długo pracowali przy remoncie pawilonu, że uciekał im ostatni autobus linii 134 spod ogrodu zoologicznego i musieli wracać pieszo do centrum miasta. A raz zdarzyło się w czasie ostrej zimy, że z powodu braku wody - potrzebnej do prac murarskich - topili śnieg.
W stanie wojennym Komitet nie został zdelegalizowany, ponieważ komunistyczne władze nie poważyły się podnieść ręki na TMHiZK, którego nie zlikwidowali Niemcy podczas II wojny światowej. Jego siedziba przy ulicy Świętego Jana 12 oraz pawilon pod kopcem stały się więc bezpiecznymi miejscami do konspirowania, ale pod stawianym przeze mnie nieodmiennie warunkiem że knujący w tych miejscach przeciw komunie włączą się w ciężką, fizyczną pracę dla ratowania Mogiły Mogił. Wytrącało to władzom i bezpiece argument, że Komitet jest jedynie przykrywką dla prowadzenia antykomunistycznej działalności.
Wtedy poznałem czołowych działaczy krakowskiej KPN: Zygmunta Łenyka, Ryszarda Bociana, Krzyszytofa Bzdyla, Radosława Hugeta, Stanisława Palczewskiego. W mieszkaniu u Zygmunta doszło do mojej pierwszej rozmowy z Leszkiem Moczulskim, podczas której obiecał mi stały udział konfederatów w pracach przy kopcu, a także wsparcie w doprowadzeniu do pozytywnego końca narastającego wówczas w Komitecie ogromnego kryzysu personalnego, grożącego katastrofalnymi skutkami, również dla Towarzystwa. Na marginesie nadmienię, że skończył się on tak, jak chcieliśmy, w dużej mierze dzięki stanowczej postawie będących jego członkami kapeenowców.
Całą dekadę lat 80. spędziłem więc pod kopcem, na ul. Św. Jana 12 oraz na patriotycznych uroczystościach w mieście w towarzystwie konfederatów. Niekiedy KOnKJP dawał nawet formalny szyld manifestacjom, które musiały mieć oficjalnego organizatora, jak choćby doroczny Marsz Szlakiem Pierwszej Kompanii Kadrowej Strzelców Józefa Piłsudskiego, w którym z Krakowa do Kielc szło wielu członków KPN z całej Polski.
W 1993 roku Moczulski namówił mnie na start do Sejmu z listy KPN. Wtedy właśnie, w czasie kampanii wyborczej, poznałem Mirka Lewandowskiego (pewnie widywaliśmy się wcześniej, ale jakoś uleciało mi to z pamięci), który bardzo optował za moją kandydaturą, chociaż nie byłem członkiem partii. Do parlamentu nie wszedłem (cóż z tego, że dostałem wysokie miejsce na liście krajowej, skoro KPN nie uzyskała wymaganego progu wyborczego, aby ją uruchomić), ale moje więzy z Konfederacją zacieśniły się.
Później bywało już różnie. Ze smutkiem patrzyłem na podziały i rozłamy w tej niegdyś prężnej i zdyscyplinowanej partii, coraz mniej kapeenowców przychodziło też pod kopiec, ponieważ prace przy jego odnowie prowadziła już specjalistyczna firma. Spotykaliśmy się jednak przy patriotycznych okazjach, zwłaszcza związanych z piłsudczykowskimi rocznicami.
I tak będzie zapewne w dalszym ciągu, bo chociaż z dawnej KPN niewiele już w sensie organizacyjnym i politycznym zostało, to jednak nadal aktywni są w naszym życiu publicznym ludzie wychowani i zahartowani w jej szeregach, czyli gotowi służyć Polsce bez względu na zmieniające się okoliczności.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE