Lubiący zabłysnąć w mediach dowcipną odzywką i popisać się efektownym bonmotem politycy często wpadają we własne sidła. Chcąc być za wszelką cenę oryginalni i zauważeni przez opinię publiczną, popełniają błędy, które długo będzie im się potem wypominać.
Ale i takim asom publicznej debaty zdarzają się wpadki i to bynajmniej nie sprowokowane przez ich rozmówców. Czasami wynika to z nonszalancji, kiedy indziej z niefrasobliwości polityka, któremu wydaje się, że każde jego atrakcyjne sformułowanie przysporzy mu wyłącznie chwały. A bywa całkiem na odwrót.
I taki właśnie lapsus przytrafił się ostatnio byłemu "trzeciemu bliźniakowi" braci Kaczyńskich. W udzielonym Telewizji Polskiej wywiadzie na temat możliwości powrotu do wielkiej polityki mówił - jak to zwykle on - bardzo dużo i smacznie o prezesie Prawa i Sprawiedliwości oraz jego partii, o odejściu Andrzeja Olechowskiego z Platformy Obywatelskiej, o obecnym stanie spraw publicznych w Polsce, ale widzom oraz dziennikarzom innych mediów najbardziej zapadł w pamięć tylko jeden fragment tej rozmowy.
Zapytany, czego mu najbardziej żal po odejściu z wysokiej funkcji rządowej, bez ogródek przyznał, że służbowego samochodu z kierowcą.
- To bolesne dla kogoś, kto za kołnierz nie wylewa, zwłaszcza w dobrym gronie kolegów, także z PiS. Cały czas mam sporo zaproszeń, czy to na zakrapianą kolację, czy na wspólne osączanie butelczyny - wyznał były wicepremier.
Te dwa zdania znalazły się następnego dnia we wszystkich gazetach, nawet najpoważniejszych, nie wspominając tabloidów. W zapomnienie poszły celne uwagi na temat specyfiki działania Kaczyńskiego, sytuacji w PiS, perspektyw włączenia się Dorna na powrót do gry politycznej - jego wizerunek będzie teraz kształtować to właśnie wyznanie, z którego jasno wynika, o co tak naprawdę chodzi ludziom dążącym do władzy: nie o Polskę, nie o jakieś poglądy czy idee, nawet nie o interes własnej partii, ale wyłącznie o luksusy, pozwalające im wygodnie i dostatnio żyć (a zwłaszcza zdrowo popić i być następnie odwiezionym służbowym samochodem do miejsca zamieszkania) w trakcie piastowania prestiżowych stanowisk.
Piłkarze nazywają takie zachowanie "zakiwaniem się na śmierć" i nie oceniają go zbyt wysoko. Dziwię się tak wytrawnemu graczowi politycznemu jak Ludwik Dorn, że dla doraźnego efektu medialnego popsuł sobie wizerunek. Bo ten niewątpliwie efektowny bonmot będzie się ciągnął za nim bardzo długo, wykorzystywany tak przez dziennikarzy, jak i przez nieżyczliwych mu polityków. A tych drugich "żelazny Ludwik" ma już bardzo wielu i to w różnych partiach.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE