Niewielu było w ostatnich latach w Polsce aktorów tak znakomitych, a zarazem tak mało znanych szerszej publiczności, jak zmarły kilka dni temu Marek Walczewski. Szereg jego kreacji scenicznych przeszedł do historii rodzimego teatru, ale rozpoznawalny był głównie dzięki kilku filmom i serialom telewizyjnym, w których wystąpił.
Walczewski doskonale potrafił odnaleźć się w każdym gatunku aktorstwa. Był równie perfekcyjny warsztatowo i twórczy interpretacyjnie na teatralnych deskach, jak w filmie, w telewizji, w kabarecie, na estradzie. Największy podziw budził jednak w spektaklach scenicznych, w których w mistrzowski sposób umiał zharmonizować dyscyplinę wobec reżysera z własnymi propozycjami.
Dlatego cenili go na równi tak odlegli w swej stylistyce incenizatorzy jak Jerzy Jarocki i Konrad Swinarski. To właśnie główne role w "Wyszedł z domu" Tadeusza Różewicza i w "Nie-boskiej komedii" Zygmunta Krasińskiego przyniosły mu sławę w wybrednym i przyzwyczajonym do obcowania z artystycznymi tuzami Krakowie.
Miał też sporo koniecznego dla aktorskich triumfów szczęścia, ponieważ przyszedł do Starego Teatru na początku najświetniejszego okresu w jego historii. I walnie się do tej wspaniałej, trwającej przez kilkanaście lat, passy przyczynił. Jego partnerami byli wówczas z jednej strony starzy koledzy o przedwojennym jeszcze stażu i takichże manierach, z drugiej zaś atakująca ich pozycje niezwykle uzdolniona młodzież. W tej atmosferze twórczej rywalizacji (bez której teatr więdnie i ubożeje) Walczewski znakomicie zaznaczył swoją obecność, szybko stając się jednym z filarów najlepszej chyba wówczas sceny w Polsce.
Takie same sukcesy odnosił w klasyce, jak we współczesnym repertuarze. Każda jego rola była przyjmowana z wielkim entuzjazmem, ale rosły też oczekiwania widowni wobec ulubionego aktora. I nie zawodził jej. Nawet jeżeli jakaś premiera nie spełniała pokładanych w niej nadziei zespołu oraz publiczności, Walczewski nigdy nie schodził poniżej wysokiego poziomu, do jakiego szybko przyzwyczaił teatralny Kraków.
Kiedy wyjechał do Warszawy, nikt nie miał wątpliwości, że i tam będzie święcił triumfy, a w dodatku z pewnością trafi do filmu oraz do telewizji. I tak się rzeczywiście stało, chociaż nigdy nie zdradził teatralnych desek dla kamery. Niektórzy mieli mu nawet trochę za złe, że jest trochę zbyt staromodny, zwłaszcza że każda jego filmowa - choćby tylko epizodyczna - rola budziła uznanie krytyków i widzów. Bez problemów mógłby stać się kochankiem nieco młodszej muzy, ale - niczym wierny mąż - pozostał do końca swej kariery lojalny wobec teatru.
Z Markiem Walczewskim łączą mnie osobiste wspomnienia. Kiedy jako 9-letni chłopiec zostałem w 1964 roku zarekomendowany przez "kółko żywego słowa" do roli Beniamina w "Wyszedł z domu", moim scenicznym ojcem został właśnie on. Wzorowo opiekował się mną nie tylko na scenie, ale również podczas wyjazdowych występów na festiwalu polskich sztuk współczesnych we Wrocławiu, co wymagało od niego dużego poświęcenia, bo musiał mnie regularnie pilnować, odrywając się co chwilę od bankietów, jakie odbywały się po każdym przedstawieniu. Każda jego wizyta w hotelowym pokoju, w ktorym spałem, była dla mnie ciekawsza, ponieważ pan Marek był coraz weselszy.
Kiedy myślę dzisiaj o nim, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że umarł nie tylko wielki aktor, ale także mój sceniczny tata, z którym przez kilka lat miałem bardzo bliski kontakt i którego z tym większą radością podziwiałem potem w kolejnych, zawsze wspaniałych rolach.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE