Tygodnik \"Wprost\" sugeruje w najnowszym numerze (21/2009), powołując się na trzy niezależne i oczywiście nie ujawnione źródła, że młodszy syn śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, Bogdan, prawdopodobnie nadal żyje objęty programem ochrony świadków.
A oto fragment tego materiału:
"Według oficjalnej wersji Bogdan Kukliński zaginął w sylwestrową noc 1993 roku, kiedy razem z kolegą wypłynął w rejs u wybrzeży Florydy. Oficjalnie podano, że jacht został przewrócony przez falę, mężczyźni utonęli, a ich zwłok nie odnaleziono. Tyle tylko, że w tym czasie morze było zupełnie spokojne. Ponadto na pokładzie jachtu, na stole, ratownicy znaleźli puste szklanki i kieliszki. Niemożliwe, aby fala morska, która strąciła dwóch dorosłych mężczyzn, nie zniszczyła naczyń. Co ciekawe: mężczyzna, który tej nocy towarzyszył Kuklińskiemu, oficjalnie zmarł 10 lat wcześniej.
Zdaniem naszych informatorów był to oficer CIA używający nazwiska osoby nieżyjącej, a rzekome ofiary morza tuż po północy przesiadły się na inny jacht. Nad ranem, 1 stycznia 1994 roku, Bogdan Kukliński zszedł na ląd i zaczął życie z nową tożsamością."
Domniemania tygodnika potwierdził w rozmowie z nim nie ujawniony z nazwiska oficer polskich służb specjalnych, który zajmował się współpracą międzynarodową.
- Zapewnienie bezpieczeństwa rodzinie Kuklińskich było jednym z elementów wspólpracy naszych służb - powiedział Szymowskiemu, nie zdradzając jednak żadnych szczegółów.
Richard Kolko, rzecznik FBI, która odpowiada w USA za ochronę świadków, odmówił "Wprost" komentarza.
Nie po raz pierwszy spotykam się z tezą jakoby Bogdan Kukliński nie utonął w nocy z 31 grudnia 1993 na 1 stycznia 1994 roku. Słyszałem też podekscytowanych miłośników tanich sensacji XX wieku twierdzących z dużą dozą pewności, że nadal żyje również jego starszy brat, Waldemar, który bynajmniej nie zginął rozjechany przez pozbawioną numerów rejestracyjnych ciężarówkę na pustym dziedzińcu jednego z amerykańskich uniwersytetów w sierpniu 1994 roku (jego zwłoki pochowano w 2004 roku na warszawskich Powązkach razem z prochami ojca).
Mało tego, docierały do mnie wiadomości, że podczas swej pierwszej wizyty w Polsce na przełomie kwietnia i maja 1998 roku płk Kukliński spotkał się z nimi oboma, oczywiście w pełnej tajemnicy.
Na rozsiewające takie plotki w swoim najbliższym otoczeniu osoby można machnąć ręką. W naturze ludzkiej leży dawanie posłuchu najbardziej absurdalnym pomysłom i hołdowanie spiskowym teoriom (nie twierdzę, że zawsze błędnym). Zastanawiam się natomiast, czy piszący tak słabo udokumentowany tekst w bardzo drażliwej materii w poczytnym tygodniku autor zdaje sobie sprawę z krzywdy, jaką wyrządza nim Wdowie po Pułkowniku i czy naprawdę sądzi, że ktokolwiek weźmie na poważnie artykuł oparty wyłącznie na anonimowych źródłach.
Jest charakterystyczne, że jedyna wymieniona w nim - poza Kuklińskimi - z nazwiska osoba, czyli rzecznik FBI, nie chciał się w ogóle wypowiedzieć, co zwolennicy wykreowanej przez Szymowskiego tezy zinterpretują oczywiście jako dowód jej trafności, zgodnie z często używanym w takich sytuacjach argumentem: "nie chce nic powiedzieć, bo widocznie coś ukrywa; inaczej zaprzeczyłby". Gdyby jednak Richard Kolko wyśmiał koncepcję autora artykułu, ci sami ludzie krzyknęliby triumfalnie: "skoro tak zdecydowanie zaprzecza, to na pewno kłamie".
Kilkakrotnie miałem okazję poruszyć w rozmowie z płk. Kuklińskim bolesną dlań sprawę śmierci obu jego synów. Nigdy nie formułował on tezy, że zamordowały ich mające długie ręce sowieckie służby specjalne, ale też nie wykluczał, że tak właśnie było. Jako człowiek o fenomenalnych zdolnościach analitycznych i oficer najwyższej próby nie pozwalał sobie bowiem na wypowiadanie sądów, których słuszności nie był stuprocentowo pewien; nawet, jeżeli chodziło o osobistą tragedię.
Doskonale zdając sobie sprawę z tego, że przez kilkanaście lat trwało w USA bezlitosne polowanie na niego i na jego najbliższą rodzinę, potrafił zachować wstrzemięźliwość i umiar w ocenie kwestii, które żywotnie go dotyczyły. Wiele razy powtarzał natomiast, że po tragicznej śmierci synów, za którą pośrednio winił siebie, jest człowiekiem kompletnie wewnętrznie wypalonym. Mimo to na pytanie jednego z dziennikarzy podczas konferencji prasowej w Krakowie w kwietniu 1998 roku, czy mając świadomość przyszłego losu, zdecydowałby się na podjęcie współpracy z Amerykanami, bez wahania, chociaż drżącym głosem odpowiedział: "tak".
Nigdy nie wspominał mi natomiast o jakiejkolwiek współpracy polskich i amerykańskich służb specjalnych, zwłaszcza w pierwszej połowie lat 90., kiedy ciążył jeszcze na nim peerelowski wyrok śmierci, a kolejne rządy III RP i jej prezydent Lech Wałęsa nie kwapili się do zrehabilitowania go, nadal widząc w nim zdrajcę. Ta sytuacja uległa zmianie dopiero - cóż za paradoks historii - po objęciu pełni władzy w Polsce przez Aleksandra Kwaśniewskiego i SLD. Obóz lewicy szybko zrozumiał bowiem, że przywrócenie czci i honoru człowiekowi uważanemu przez Amerykanów za jednego z największych bohaterów epoki zimnej wojny jest jednym z warunków przyjęcia naszego kraju do NATO.
Ci, którzy chcą wierzyć w dowolny absurd, są zazwyczaj odporni na wszelkie rzeczowe dowody, obalające ich koncepcje. Każde niedomówienie jest dla nich potwierdzeniem słuszności tego, w co usilnie wierzą, a każdą reakcję osoby mającej jakąś wiedzę w danej materii potrafią wykorzystać dla utwierdzenia się w swych domysłach.
Artykuł Leszka Szymowskiego we "Wprost" będzie, niestety, znakomitą pożywką dla wszystkich łowców nie popartych żadnymi faktami historycznych sensacji. I o to mam największe pretensje do autora, bo nad miałką zawartością merytoryczną jego tekstu nie warto się w ogóle dłużej zatrzymywać.
dr Jerzy Bukowski hm
były reprezentant prasowy
płk. Ryszarda Kuklińskiego w Polsce
KATALOG FIRM W INTERNECIE