Ten komunikat brzmi bardzo poważnie, a nawet groźnie: Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga wszczęła śledztwo w sprawie domniemanego ujawnienia lub też bezprawnego wykorzystania tajemnicy państwowej przez prezesa Instytutu Pamięci Narodowej profesora Janusza Kurtykę.
- Uznaliśmy, że zachodzi konieczność przesłuchania świadków (w tym pani Katarzyny Hejke) oraz uzyskania dokumentacji z IPN - poinformowała Mazur dziennikarzy.
Według stosownego artykułu Kodeksu Karnego, który jest podstawą śledztwa - prowadzonego na razie w sprawie, a nie przeciw komukolwiek - "kto ujawnia lub wbrew przepisom ustawy wykorzystuje informacje stanowiące tajemnicę państwową, podlega karze pozbawienia wolności od trzech miesięcy do lat pięciu."
Rzecznik Instytutu Andrzej Arseniuk powiedział, że nie będzie żadnego komentarza w tej sprawie.
No cóż, gdyby prokuratorzy skutecznie udowodnili przed sądem, że prezes poważnej instytucji państwowej, w której dyskrecja jest jedną z podstaw działania, uwiódł żądną zawartej w jego archiwach tajemnej wiedzy dziennikarkę "na teczki", mielibyśmy do czynienia z nie lada sensacją natury obyczajowo-urzędniczej. Ponieważ IPN jest jednak od dawna "na cenzurowanym" i wielu wpływowym politykom zależy na obniżeniu jego wiarygodności, a jeszcze bardziej na doszczętnym skompromitowaniu prezesa Kurtyki, trzeba patrzeć na tę sprawę bez zbędnych emocji i z odpowiedniego dystansu.
Wszystko zaczęło się od podanej przez Radio ZET o powtórzonej przez „Dziennik” informacji, że Krzysztof Hejke, fotografik i były dyrektor artystyczny "GP" napisał w liście do prezydenta RP, iż Kurtyka przy pomocy teczek z IPN uwiódł mu żonę, z którą się obecnie rozwodzi. Według rozżalonego męża, prezes Instytutu udowodnił w ten sposób, że jest niegodny Krzyża Komandorskiego z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, jakim niedawno odznaczył go Lech Kaczyński.
Katarzyna Hejke wyjaśniła z pewnym zażenowaniem, iż jej małżonek leczy się psychiatrycznie i to powinno wystarczyć za całe uzasadnienie jego postępowania. Z kolei redaktor naczelny "GP" Tomasz Sakiewicz wyjaśnił dziennikarzom, że wszystko, co jego tygodnik opublikował w sprawie abp. Wielgusa (w innych zresztą też) było oparte wyłącznie na jawnych dokumentach, pozyskanych z Instytutu legalnymi metodami.
Komentując tę dziwną sprawę, szef kolegium IPN profesor Andrzej Paczkowski powiedział "Gazecie Wyborczej", iż "nie jest nigdzie powiedziane, że prezes Instytutu nie może nikomu przyprawiać rogów".
Można oczywiście obrócić wszystko w żart i taka reakcja byłaby chyba najbardziej stosowna. Ale skoro rzecz dotyczy instytucji, będącej wielu poważnym politykom belką w oku, a prokuratura wszczęła postępowanie, śmiech zamiera na ustach. Jedno jest pewne: niezależnie od stanu psychicznego Krzysztofa Hejke, podarował on wspaniały prezent licznym rzeszom wrogów Instytutu Pamięci Narodowej, a zwłaszcza jego prezesa.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE