Zastanawiam się, czy Władysław Bartoszewski powinien - oficjalnie występując w imieniu polskiego rządu - używać w stosunku do Eriki Steinbach aż tak ostrych słów, jakie ostatnio wypowiedział na jej temat. Korzystając z pozycji człowieka ciężko doświadczonego przez Niemców i od wielu lat bardzo szanowanego przez ich elity, zastosował frazeologię, która nie bardzo przystaje politykowi wysokiej rangi, zwłaszcza kreującemu się na męża stanu, nie wspominając już o jego dostojnym wieku.
Chcąc zmarginalizować postać szefowej Związku Wypędzonych, uczynił z niej - w oczach wielu Niemców - ofiarę niezbyt zrozumiałej dla nich napaści i chyba przysporzył jej nawet trochę sympatii, a z pewnością zmobilizował ją do kontrofensywy. Podbudowana wypowiedziami swoich rodaków (polityków i dziennikarzy) już zapowiedziała, że nie wyklucza zajęcia w niedalekiej przyszłości stale czekającego na nią miejsca w radzie nadzorczej "Widomego Znaku".
To, co wolno publicyście, nie przystoi politykowi. Bartoszewski chyba zapomniał o tej prostej regule, nieoczekiwanie sprawiając kłopot rządowi RP. Wprawdzie przedstawiciele wszystkich liczących się w Polsce partii natychmiast poparli go w mediach, ale z pewnością w kuluarowych rozmowach opinie w tej sprawie są bardziej zniuansowane. Można było bowiem poprowadzić tę ważną rozgrywkę z najnowszą historią w tle w nieco łagodniejszy - przynajmniej w publicznym odbiorze - sposób.
Byłoby paradoksem, gdyby to właśnie odpowiadający za urabianie dobrej atmosfery w stosunkach polsko-niemieckich Władysław Bartoszewski nieopatrznie przyczynił się do jej popsucia swoimi nazbyt emocjonalnymi i mało dyplomatycznymi wypowiedziami o Erice Steinbach. W polityce od wieków liczy się bowiem przede wszystkim skuteczność, a nie ostentacyjne wykrzykiwanie historycznej prawdy, nawet przez najbardziej nobliwych jej głosicieli. Czasami dyskretny szept w gabinecie przynosi lepsze efekty niż spektakularne mnożenie barwnych epitetów w przestrzeni publicznej.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE