Donald Tusk zameldował kandydatce Koalicji Obywatelskiej na urząd Prezydenta RP Małgorzacie Kidawie-Błońskiej „pełną gotowość bojową”, czyli chęć jej mocnego wsparcia w kampanii wyborczej, co spotkało się z entuzjastyczną reakcją w Platformie Obywatelskiej. Także najbardziej zainteresowana pomocą byłego premiera wicemarszałek Sejmu wyraziła wielką radość i serdecznie mu podziękowała.
A ja nadal nie mogę pojąć, dlaczego Tusk sam nie zdecydował się stanąć do walki o prezydenturę. Doskonale zdaje sobie przecież sprawę - podobnie jak wszyscy interesujący się polityką Polacy - ze swoich znacznych przewag nad każdym innym kandydatem z szeregów PO. Owszem, ma spory negatywny elektorat, ale inni kandydaci - z Andrzejem Dudą na czele - też nie mogą pochwalić się powszechną sympatią rodaków. Jego niedawne stwierdzenie, że „jest w tym kraju niewybieralny” należy więc potraktować jako przejaw nadmiernej ostrożności i zbytniego kunktatorstwa, a nie realnej oceny rzeczywistości.
Z pewnością były premier i przewodniczący Platformy nie popełniłby w trakcie całej kampanii prezydenckiej tylu błędów i nie zaliczył takiej ilości wpadek, jakie ma już na swoim koncie w jej pierwszych tygodniach Kidawa-Błońska. Umiałby przemawiać bez promptera, potrafiłby ze swadą odpowiadać na trudne pytania, nie miałby problemów z dobraniem odpowiednich ripost podczas bezpośrednich, ostrych zwarć z rywalami w telewizyjnych debatach.
Sądzę, że Platforma Obywatelska popełniła zasadniczy błąd nie namawiając odpowiednio sugestywnie swojego byłego i zarazem jedynego autentycznego lidera do wstąpienia w wyborcze szranki. A on zachował się nazbyt bojaźliwie (by nie użyć mocniejszego określenia) nie stając do walki z obecną głową państwa.
KATALOG FIRM W INTERNECIE