KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Piątek, 22 listopada, 2024   I   07:09:54 AM EST   I   Cecylii, Jonatana, Marka
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Łyżka dziegciu w beczce miodu (z powodu wypowiedzi JE Biskupa Williamsona)

28 stycznia, 2009

Specjalnie odczekałem nieco, aby skreślić poniższe uwagi. Nie chciałem ani sobie, ani innym, psuć w Dniu Pańskim świętowania tej radosnej nowiny, jaką był dekret Ojca Świętego uchylający ekskomunikę w stosunku do biskupów Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X.

Lecz sprawa jest na tyle poważna i kłopotliwa zarazem, że domaga się skomentowania. Czytelnicy domyślają się już chyba, że mam na myśli nieszczęsną enuncjację biskupa Richarda Williamsona na temat hitlerowskich obozów zagłady.

Jest „tajemnicą Poliszynela”, że bp Williamson z innych, i to daleko poważniejszych (niż dzielenie się swoimi przemyśleniami dotyczącymi komór gazowych) powodów, stanowi swego rodzaju enfant terrible tej czcigodnej konfraterni. Nie raz już zdarzały mu się wypowiedzi – jak na przykład arbitralnie selektywne „uznawanie” współcześnie dokonywanych beatyfikacji – mogące skłaniać do obawy, iż swoje prywatne magisterium stawia on ponad Magisterium papieskie, czyli że być może nie do końca udało mu się przezwyciężyć protestanckie par excellence nawyki (dla „niewtajemniczonych”: Jego Ekscelencja jest konwertytą z anglikanizmu).

Żeby mówić z sensem, ustalmy najpierw pewne podstawowe okoliczności. Otóż, z punktu widzenia Świętej Wiary Katolickiej, jej dogmatów i przykazań, czy nawet norm dyscyplinarnych w Kościele, czyjekolwiek poglądy na takie zdarzenia (bądź „niezdarzenia”) historyczne, jak kwestia zagłady Żydów w czasie II wojny światowej, albo dywagowanie czy Hitler miał czy nie miał gotowy plan ich wymordowania, wiedział czy nie wiedział etc. – nie mają żadnego znaczenia (en conséquence, dodajmy przy okazji, cała tzw. „teologia po Holokauście”, uprawiana przez tabuny łasych na granty modernistycznych księżyków albo zwykłych obłąkańców, stanowi makulaturowy śmietnik, nie mający nic wspólnego z teologią katolicką).

Poglądy bpa Williamsona w tej materii nie stanowią zatem żadnej przesłanki – ani pozytywnej, ani negatywnej – do pojednania pomiędzy Bractwem a Rzymem, co zresztą Stolica Apostolska już jasno oświadczyła. Gdyby na przykład bp Williamson (lub ktokolwiek inny) twierdził, że ziemia jest płaskim talerzem, dźwiganym na krańcach przez cztery wielkie słonie, to taki pogląd, owszem, mógłby być cokolwiek problematyczny w wypadku ubiegania się o licencję na nauczanie geografii czy astronomii, też jednak nie mógłby stanowić żadnej przeszkody w przynależności do Kościoła, albowiem nauka o ziemi nie stanowi części doktryny katolickiej, ani nie jest koniecznie potrzebna do zbawienia.

Z drugiej strony, wiemy aż nadto dobrze, że wszechwładna już nie tylko w polityce, edukacji i kulturze, ale coraz bardziej także w prawie karnym, „religia Holocaustu” nadaje naszemu życiu publicznemu znamiona totalitarnej paranoi. Dla „kapłanów” tej religii, jak również dla niezliczonych, nieszczęsnych ofiar jej indoktrynacji, nie ulega żadnej wątpliwości, że o ile wszystkie dogmaty religii katolickiej wolno, a nawet należy, kwestionować, w najlepszym zaś wypadku można „tolerować” ich wyznawanie według kryterium emotywistycznego, tzn. jako wyraz czyichś subiektywnych upodobań, o tyle wszystkie podawane do wierzenia dogmaty „religii Holokaustu” muszą być przyjmowane w duchu bezwzględnego zawierzenia i posłuszeństwa. Stanowią one po prostu doktrynalny kościec rzeczywistej religii publicznej dzisiejszego świata, obok takich „prawd oczywistych”, jak powszechna równość, „prawa człowieka”, teoria Darwina, równoprawność „orientacji seksualnych” czy ostatnio także „globalne ocieplenie”. Wątpienie w nie czy choćby zadawanie nazbyt dociekliwych pytań jest po prostu myślozbrodnią, która domaga się surowego potępienia i ukarania.

Problem z „religią Holocaustu” już na poziomie faktów (bo interpretacje quasi-teologiczne to rzecz jeszcze bardziej skomplikowana, toteż je tu pominiemy) jest tego rodzaju, że owej postawy bezwarunkowego zawierzenia wymaga się nie tylko wobec samego faktu ludobójstwa dokonywanego przez niemiecki hitleryzm na Żydach, ale wobec wszystkich prawdziwych, spornych i nieprawdziwych okoliczności tej zbrodni: miejsc, liczby, techniki zabijania, wreszcie sprawców. Nie będę udawał specjalisty w tej dziedzinie, bo nim nie jestem, zawsze jednak byłem zdania, że należy odróżniać absurdalny i pseudonaukowy „negacjonizm”, zaprzeczający zbrodni (w świetle którego zmuszeni bylibyśmy na przykład uznać, że raportujący o komorach gazowych, heroiczny rotmistrz Pilecki miał omamy albo zmyślał) czy przynajmniej jej masowemu zakresowi, od zdrowego „rewizjonizmu”, który jest po prostu obowiązkiem prawdziwego historyka.

Musi on w każdej badanej sprawie zadawać pytania: kto?, kiedy?, gdzie?, jak?, ile? oraz mieć niczym nie skrępowane prawo (które właśnie jest mu odbierane przez „kapłanów” o długich, policyjno-prokuratorskich także, rękach) do wolnego i rzetelnego znajdywania na nie odpowiedzi. Naukowca nie może na przykład zadowolić – udzielana już po niezbitym ustaleniu, iż liczba ofiar Auschwitz-Birkenau została przeszacowana aż o prawie 3 miliony ludzi – odpowiedź, że widocznie zabito ich „gdzieś indziej”, może na Wschodzie, bo 3 milionów nie można w tak krótkim czasie zabić ot, tak sobie, „gdzieś”, bez żadnych śladów. Nie może ulegać więc wątpliwości, że liczba żydowskich ofiar wojny jest o wiele, wiele niższa niż owa „mistyczna” liczba 6 milionów; historia jest nauką empiryczną, nie może więc przyjąć takiej „geografii Holocaustu”, która byłaby empirycznie ruchomą „geografią sakralną”.

Zostawmy już fakty, a postawmy pytanie: czy akurat biskup katolicki – i to właśnie z kongregacji, której racją bytu było i jest ratowanie zagrożonej i wzgardzonej Tradycji – nie ma już naprawdę pilniejszych zadań duszpasterskich, niż dzielenie się z mediami swoimi (wspieranymi powołaniem się na chałupniczych „ekspertów”) przemyśleniami odnośnie do komór gazowych czy dywagowaniem na temat zamysłów Hitlera? Pytanie jest oczywiście retoryczne, a konkluzja taka, że jakiekolwiek były intencje Ekscelencji, nie można było zrobić większego prezentu wrogom Tradycji, w tym również me(r)dialnym hienom, które rzuciły się – co było przecież do przewidzenia – do bezpardonowego ataku.

Wyobraźmy sobie natomiast co by było, gdyby ta nieroztropna i nietaktowna wypowiedź nie doszła do skutku, a stało się zarazem to, co się – dzięki Bogu! – stało. Oczywiście, antykatolicki i antypapieski jad rozlewałby się w wirtualnej przestrzeni z niemniejszą siłą. Zachodziłaby jednak różnica dość istotna dla sprawy obecności Tradycji w życiu Kościoła. Żurnalia albowiem składa się przecież w 99 procentach z kompletnych analfabetów religijnych, którzy poza tym, iż „wiedzą”, że tradycjonalizm to coś złego i odrażającego, tak naprawdę nic nie rozumieją z istoty sporu pomiędzy obrońcami depozytu wiary a jego destruktorami.

Gdyby zatem nie ów niespodziewany „prezent”, byliby oni w znacznym stopniu zdezorientowani i nie mieliby jakiegoś prostego wytrycha „interpretacyjnego” oraz łomu, którym mogliby sprawnie walić po głowach. Napisaliby i wypowiedzieli bez wątpienia stek bzdur, ale tak czy inaczej musieliby jakoś krążyć przynajmniej wokół meritum sprawy. Tymczasem, ów „łom” włożył im do rąk nadspodziewanie dla nich samych właśnie bp Williamson!

Nie chcę, broń Boże, niczego insynuować, ale naprawdę najlepiej przeszkolony agent-provocateur nie zrobiłby tego lepiej. I tak, dziennikarska sfora, wyuczona jak pies Pawłowa, gdzie jest i jak pachnie kość, którą można ugryźć, już wszystko, co jej potrzebne do „interpretacji”, wiedziała. Wszystko jasne: tradycjonalizm = negacjonizm, a może nawet jakaś „neonazistowska sekta”. Po tym zaś już anonimowy byle szczyl (excuse le mot, ale naprawdę nie ma bardziej adekwatnego) może na jakimś forum lżyć samego Ojca Świętego jako „hitlerowca”.

Szkoda, jaka powstała wskutek tego braku elementarnej roztropności jest nie do przecenienia. Mniejsza przecież o „klasę medialną” – tej i tak nic zapewne nie uratuje przed smażeniem się w piekle. Ale odbiorcami tej trucizny są miliony zagubionych i zdezorientowanych katolickich dusz, które o sprawie wiedzą tyle, co zechcą im powiedzieć w niedzielnym kazaniu ich proboszczowie (którzy też na ogół niewiele wiedzą, a jeszcze mniej rozumieją), i które otrzymały taki właśnie, prosty jak cep, przekaz: tradycjonaliści negują nazistowskie ludobójstwo i usprawiedliwiają Hitlera. Niestety, w dużej mierze dzięki biskupowi Williamsonowi. Czemuż nie wziął on sobie do serca tej modlitwy św. Tomasza z Akwinu: „Panie, zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji”.

Jacek Bartyzel