Traktat lizboński wzmocniłby pozycję państw najludniejszych. A przecież w Brukseli czy Strasburgu wyraźnie widać, że myślenie kategoriami Europy jako całości to w najlepszym razie sprawa dość odległej perspektywy – z Ewą Tomaszewską, eurodeputowaną z parlamentarnej Grupy Unia na rzecz Europy Narodów, działaczką związkową NSZZ Solidarność, pracownikiem uniwersyteckim, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz
– Zanim przejdę do prezentacji unijnych instytucji, bo trudno mówić o Parlamencie Europejskim w oderwaniu od jego relacji z Radą Europy i Komisją Europejską, chciałabym podkreślić znaczenie ideowych fundamentów integracji europejskiej, w tym zwłaszcza zasad solidarności, pomocniczości oraz realnego partnerstwa, których wszyscy powinniśmy przestrzegać.
– Przecież to podstawy systemu demokratycznego…
– Jednak w bieżącej działalności parlamentu, o czym jako europosłanka mówię z prawdziwą przykrością, niejednokrotnie łamane.
– Można prosić o przykłady dwustandardowości.
– Jest ich niemało i pojawiają się na bardzo różnych poziomach unijnej rzeczywistości. Poczynając od tzw. dyskryminacji językowej, czyli częstego braku polskich tłumaczy kabinowych w czasie obrad komisji czy tzw. delegacji, co znacznie utrudnia pracę, zwłaszcza podczas głosowań nad wielką liczbą kompromisowych wersji poprawek, dostępnych wtedy tylko po angielsku, a kończąc na różnym traktowaniu eurodeputowanych w zależności od poglądów, którym chcieliby dać wyraz bez zabierania głosu w debacie plenarnej.
– Brakuje polskich tłumaczy?
– Minął już dwuletni okres dostosowawczy od naszego wejścia do UE, więc był czas, aby zatrudnić ich potrzebną liczbę. Problem raczej w tym, że na salach obrad komisji nie ma dostatecznej liczby kabin dla tłumaczy, choć zdarza się i tak, że w niektórych gremiach roboczych mniejsza liczebnie grupa parlamentarzystów np. niemieckojęzycznych dysponuje tłumaczem, a nasza grupa językowa, choć liczniejsza, jest go pozbawiona.
– Wspomniała Pani o milczących demonstracjach europosłów. Może powinni byli raczej zapisać się do głosu?
– W europarlamencie, w większym stopniu niż w sejmie, ogranicza się liczbę mówców oraz długość wystąpień, co jest racjonalne i sprzyja sprawnemu procedowaniu. Jednak w trakcie podpisywania ważnych dokumentów lub innych szczególnych wydarzeń formą prezentacji stanowiska w danej sprawie bywa koszulka ze stosownym napisem albo trzymana w ręku plansza. Wcześniej, gdy tę metodę stosowali socjaliści, komuniści, zieloni – nie wywoływało to żadnych negatywnych reakcji. Ale przeciw grupie posłów, którzy w 2008 poparli w ten sposób ideę przyjmowania traktatu lizbońskiego w referendach narodowych, przewodniczący Pöttering wysłał straż parlamentarną… I niestety doszło do szarpaniny.
– Czy eurodeputowanym nie przysługuje immunitet?
– Teoretycznie tak. Ale gdy jeden z włoskich posłów PE wyszedł w Brukseli do uczestników nielegalnej manifestacji, zorganizowanej 11 września 2007 przeciwko islamizacji Europy, tamtejsza policja pobiła go i zamknęła w areszcie razem z setką zatrzymanych uczestników, mimo że okazał legitymację. Hans-Gert Pöttering, poinformowany o tym zdarzeniu przez przewodniczącą naszego ugrupowania, nie zrobił nic. Posła zwolniono dopiero po interwencji włoskiej ambasady.
– W zachowaniu przewodniczącego Pötteringa i większości europosłów towarzyszących mu podczas wizyty u prezydenta Czech Klausa trudno było dostrzec przesadny szacunek dla procedur demokratycznych. Czym można tłumaczyć tę postawę?
– Rozumiem, że szefowi europarlamentu zależy, aby przyjęcie traktatu lizbońskiego dokonało się podczas jego kadencji. Jednak zastosowana metoda pozaprawnych nacisków i pobłażanie dla skandalicznych wręcz zachowań Daniela Cohn-Bendita wydają się nie do przyjęcia. Tym bardziej, że Pöttering sam pochodzi z kraju, który jeszcze traktatu nie podpisał.
– Paryż wart mszy, Lizbona uświęca środki.
– Jeśli porównać presję wywieraną na Polskę i Czechy w sprawie ratyfikacji tego traktatu albo presję na Irlandię w sprawie ponowienia referendum, z brakiem jakichkolwiek nacisków na Niemcy, to oprócz podwójnych standardów mamy klasyczny przykład postawy opisanej formułą: demokracja tak, ale musicie podjąć decyzje, na których nam zależy.
– Pozostawmy zawodny czynnik ludzki i wróćmy do unijnych instytucji.
– Parlament Europejski, wraz z Radą Europy, współdecyduje o unijnych aktach prawnych, ale w przeciwieństwie do parlamentów narodowych nie przysługuje mu inicjatywa ustawodawcza, w którą została wyposażona tylko Komisja Europejska. To właśnie materiały z KE: dokumenty, komunikaty, projekty dyrektyw i zaleceń – są punktem wyjścia dla merytorycznych prac europosłów w odpowiednich komisjach parlamentarnych. Dzięki ich pracy, na podstawie dokumentacji wyjściowej powstaje projekt rezolucji parlamentu, odnoszącej się zarówno do samego zagadnienia, jak i dokumentu KE poświęconego tej sprawie.
– Czy europosłom wolno ingerować w projekty dyrektyw?
– Wnoszenie poprawek to istota pracy legislacyjnej w komisjach parlamentarnych. Zatwierdzony w komisji projekt rezolucji w sprawie jakiejś konkretnej unijnej dyrektywy, zostaje na posiedzeniu plenarnym przyjęty z poprawkami lub bez, po czym kieruje się go do Rady Europy…
– … gdzie pracują nad nim właściwi resortowo ministrowie rządów państw członkowskich.
– Jeśli Rada Europy przyjmie rezolucję w kształcie proponowanym przez parlament, to proces legislacyjny kończy się po pierwszym czytaniu. Wtedy Komisja Europejska koryguje swój projekt według zaleceń rezolucji i dyrektywa w takim kształcie wchodzi w życie.
– A jeśli takiej zgodności zabraknie?
– Wówczas rusza proces koncyliacyjny, uzgodnieniowy między parlamentem a Radą Europy, po którym następuje drugie czytanie. Niekiedy parlamentarzyści, przekonani o wadze własnej wersji dokumentu, nie akceptują poprawek dokonanych na forum RE. Zdarza się, że praca przy uzgodnieniach trwa kilka lat. Przykładem prawa, na które trzeba było długo czekać, jest przyjęta w listopadzie 2008 dyrektywa o informowaniu i konsultowaniu pracowników. Dobrze, że zdążyliśmy przed kryzysem.
– Procedury są sformalizowane, dokumenty zawiłe, ale rezultaty prac europarlamentarzystów zmieniają życie obywateli UE.
– Do zeszłorocznych osiągnięć unijnej legislacji zaliczyłabym przede wszystkim przyjęcie dyrektywy o pracy tymczasowej. Osoby, podejmujące tę formę zatrudnienia nie były dotąd objęte żadną ochroną. Nowe ustawodawstwo przewiduje zobowiązania zarówno dla agencji pracy tymczasowej, jak i pracodawców korzystających z ich pośrednictwa. A osoby zatrudnione poprzez agencje mają prawo do szkoleń na koszt pracodawcy, w takim samym zakresie jak pracownicy etatowi. Dodajmy jeszcze Europejskie Rady Zakładowe, prawo do informacji i konsultacji, dyrektywę o czasie pracy. Udało się sporo załatwić.
– Co uznaje Pani za swoje największe osiągnięcie w mijającej kadencji PE?
– 114 wystąpień w obradach plenarnych. Czterokrotnie w funkcji tzw. sprawozdawcy-cienia. Blisko 70 rezolucji w sprawach pilnych, często związanych z naruszaniem praw człowieka. Statystycznie chyba nieźle, zważywszy że swą funkcję pełnię dopiero od 16 miesięcy.
– Imponująca aktywność, ale od statystyki zawsze lepszy jest przykład.
– Zapytałam kiedyś podczas debaty, kto z eurodeputowanych chciałby zostać zoperowany przez lekarza w 23 godzinie jego dyżuru…
– To chyba retoryczne pytanie…
– …ale znacznie ułatwiło rezygnację z niebezpiecznego pomysłu, który pojawił się w projekcie dyrektywy, żeby pasywnej części dyżurów lekarzy nie wliczać do czasu ich pracy.
– Wiele się mówi o niedostatku demokracji w UE. Czy traktat lizboński może być sposobem zmniejszenia tego deficytu?
– Zastąpienie zasady konsensu zasadą większości głosów w niektórych kwestiach wydaje się rozsądne, zwłaszcza teraz przy powiększonej liczbie państw członkowskich. Uproszczony proces decyzyjny, większa sterowność wspólnoty w sytuacjach kryzysowych to oczywiste korzyści. Ale z tych narzędzi można skorzystać w różny sposób. Jak dotąd, w sprawach etycznych obowiązuje w UE zasada pomocniczości, co oznacza, że ustawodawstwo w tym zakresie pozostaje wyłączną domeną prawa krajowego. Jednak obawy, że odejście od zasady jednomyślności może doprowadzić i w tej sferze do rozwiązań narzucanych większością głosów, wcale nie są wydumane.
– Jak wygląda bilans zagrożeń i korzyści?
– Traktat wzmocniłby pozycję państw najludniejszych. A przecież tu w Brukseli czy Strasburgu wyraźnie widać, że myślenie kategoriami Europy jako całości to w najlepszym razie sprawa dość odległej perspektywy. Dziś mamy do czynienia z bezwzględną grą interesów, lobbingiem na rzecz narodowych interesów, dbałością przede wszystkim o swoje.
– Czy dlatego nie udało się uratować polskich stoczni?
– Błędy i zaniechania kolejnych polskich rządów trudno kwestionować, ale postawa pani komisarz Neelie Kroes, która o mającej ewentualnie nastąpić upadłości Stoczni Szczecińskiej mówiła wyłącznie w kategoriach gry biznesowej, każe pytać o motywy różnych decyzji podejmowanych w Komisji Europejskiej. Warto np. przypomnieć, że Strasburg wybrano na główną siedzibę parlamentu, żeby upamiętnić francusko-niemieckie pojednanie. Jeśli rocznie około 250 mln euro z unijnej kasy przeznacza się na przejazdy między Brukselą a pełniącym rolę symbolu Strasburgiem, to brak zgody na niewielką pomoc ze środków krajowych dla Stoczni Gdańskiej, symbolizującej zmiany w naszej części Europy, znów tylko świadczy o nierównym traktowaniu.
– Zatem nie zawsze idzie wyłącznie o pieniądze?
– Nie, przedmiotem rozgrywki może być zakres sprawowanej władzy politycznej, pozycja własnej grupy wpływów, a nawet manipulowanie historią.
– UE prowadzi własną politykę historyczną?
– Mówię o projekcie Domu Historii Europejskiej, który ma być rodzajem muzeum powołanego przez unijny parlament. A ściślej o kuriozalnym dokumencie, zawierającym założenia koncepcyjne tego muzeum. Eurodeputowany Wojciech Roszkowski, historyk, znalazł w nim około 50 poważnych błędów, które w pełni uzasadniają twierdzenia o manipulacji faktami, zamazywaniu proporcji czy odwracaniu znaczeń. Dość powiedzieć, że autorzy opracowania początek chrześcijaństwa datują dopiero na IV wiek n.e., dziwnie interpretują okres drugiej wojny światowej, a początek procesu wolnościowych przemian w Europie lat 80., wiążą z demontażem muru berlińskiego.
– Dzieje Europy opowiadane wbrew historykom?
– Podobno jacyś historycy brali w tym udział, podobno stronę polską reprezentował prof. Włodzimierz Borodziej. W każdym razie, rzetelność naukowa tego opracowania budzi poważne, nie tylko moje wątpliwości. Źle by się stało, gdyby praca o charakterze wyraźnie manipulatorskim zyskała status oficjalnego dokumentu PE, jeszcze gorzej, gdyby stała się podstawą realizacji projektowanego muzeum.
– Jest Pani członkiem stałym komisji zatrudnienia i spraw socjalnych, ale także zastępcą członka komisji kultury i edukacji.
– Dzięki temu, udało mi się jeszcze na etapie prac komisyjnych wprowadzić do raportu Vasco Graca Moury art. 45, z sugestią dla Komisji Europejskiej, aby rok 2010 został ogłoszony Europejskim Rokiem Fryderyka Chopina.
– To byłby mocny akcent na dwusetną rocznicę urodzin naszego wielkiego kompozytora.
– Pod warunkiem, że KE podchwyci tę inicjatywę i zdąży ją uwzględnić w budżecie na rok 2010. Do tego potrzebny jest program, którego wciąż nie ma, podobnie jak żadnego wspomagania czy lobbingu ze strony instytucji krajowych. Dobrze byłoby też poszukać sojuszników dla tej inicjatywy choćby we Francji. Czasu jest naprawdę mało.
„Tygodnik Solidarność” nr 3, z 16 stycznia 2009
KATALOG FIRM W INTERNECIE