KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Poniedziałek, 25 listopada, 2024   I   02:03:48 AM EST   I   Elżbiety, Katarzyny, Klemensa
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Konserwatysta w demokratycznym parlamencie

11 grudnia, 2008

Czy konserwatysta – oczywiście nie jakiś „neokon” czy inna postmodernistyczna atrapa, wymyślona na przykład przez redaktorów snobistycznej „Europy”, tylko ten prawdziwy, który wie, że „demokracja to zło, demokracja to śmierć”, a parlamentaryzm to najgłupsza i najbardziej kosztowna forma rządów – może funkcjonować w demokratycznym parlamencie?

Takie pytania, jak wiadomo, zadają sobie (i innym) często szczerze zatroskani ideowcy z naszych środowisk.
Nie są to pytania błahe, nie jest jednak również prawdą, że dobra jest prosta na nie, to znaczy pryncypialnie negatywna, odpowiedź. Przeciwnie: kwestia ta należy do tej sfery decyzji, w których odpowiedź musi być złożona i warunkowa; nie zwykłe „tak” lub „nie”, lecz „być może”, „to zależy”, „pod takimi to a takimi warunkami”. Przede wszystkim jednak musi być ona – jak każde roztropne działanie – ukierunkowana celowo: „czy” jest w tym wypadku jedynie abstrakcją, ćwiczeniem z filozofii moralnej bez praktycznych konsekwencji, tu zaś konieczne jest postawienie pytania: „po co?”, „w jakim celu?”, „jakie zadanie miałbym do wykonania”?, „jaki rezultat spodziewam się osiągnąć podejmując taką decyzję”?

Jeżeli zatrzymać się jeszcze na chwilę przy owych formułowanych czasami „pryncypialnych” zastrzeżeniach przed angażowaniem się w zdradliwe odmęty demokratycznej polityki, to trzeba zaznaczyć, że niekoniecznie są one następstwem jakiegoś eskapizmu czy zgorzkniałego śledziennictwa, lecz przemawia przez nie autentyczna troska o zachowanie ideowego i moralnego „pionu” w warunkach, które jakby sprzysięgły się, żeby takiego konserwatywnego „delikwenta” złamać. To jednak nie jest żaden kontrargument, bo dotyczy on właściwej każdej sfery życia, nie tylko politycznej, i gdyby konserwatysta miał bezwzględnie unikać każdej pokusy, na jaką wystawia go świat, to musiałby po prostu z domu nie wychodzić, a i to nie mógłby czuć się bezpieczny, że złe moce go nie dosięgną, choćby za pośrednictwem telewizji czy Internetu.
 
Gdyby zatem ryzyko zejścia na złą drogę polegało jedynie na tym, że konserwatywny parlamentarzysta może dać się kupić Mefistofelesom kuszącym do wylania choćby paru kropel libacji przed posągiem bożka Demosa (albo po prostu boginki Diety), to rzecz byłaby tak jawnie naganna, że szkoda czasu na czernienie papieru lub maltretowanie klawiatury i myszki, aby uprawiać tak banalną moralistykę. Pewne obserwacje natomiast, które zawdzięczamy doświadczeniom naszych ideowych kompatriotów, którzy zdecydowali się podjąć takie wyzwanie, pozwalają skonstatować, że niebezpieczeństwo może nadejść z zupełnie innej strony – nieoczekiwanej, jak sądzę, ani przez angażujących się w tę sprawę, ani przez formułujących aprioryczne weto przeciwko temu zaangażowaniu.

Chodzi tu zatem o błąd poznawczy raczej – a w konsekwencji: praktyczny – aniżeli moralny; o błędne rozpoznanie funkcji, jaką w parlamencie winien odgrywać konserwatysta, przy okazji zaś także złe rozpoznanie nadziei i oczekiwań, jakie ewentualnie mogą mieć względem niego jego ideowi komilitoni. Błąd ów polega na pomyleniu zadań i ról, jakie odgrywa się wówczas, kiedy jest się animatorem, mózgiem i przywódcą zwartej siłą przekonań, i nawet swoistego etosu posłannictwa w świecie, grupy ideotwórczej i formacyjnej – niejako „świętego zastępu” rycerzy Graala, z tą, którą trzeba wypełniać, gdy jest się jakby Guliwerem wśród Liliputów, którzy nawet nie rozumieją słów – kluczy, którymi porozumiewają się między sobą i opisują świat „uświadomieni” ideowcy – konserwatyści, a kiedy jednocześnie każde działanie i każde nawet wypowiedziane słowo ma moc kreowania politycznych lub choćby medialnych (co dziś na jedno wychodzi) faites accomplis.

Innymi słowy, jest to pomylenie zadań metapolityki z zadaniami polityki. Naturalnie, dobra polityka, dobra, tak jak my konserwatyści, wierni klasycznej tradycji, ją pojmujemy, jako służbę dobru wspólnemu, musi być ufundowana na metapolityce, jako jej „składzie zasad”, nie jest jednak z nią identyczna, bo stanowi praktyczną aplikację tychże zasad do konkretnych okoliczności czasu i miejsca. Od konserwatysty w parlamencie nie oczekujemy zatem, aby wygłaszał ideowe deklaracje, wykładał konserwatywne pryncypia albo laudacje dla czcigodnych a zapomnianych przodków, aby „ideował”, „moralizował” i prorokował niczym Wernyhora – zwłaszcza, jeżeli miałby to czynić co dwa tygodnie i o tej samej porze. Niestety, przypuszczam, że nawet Szymon Słupnik, musiał po jakimś czasie zobojętnieć przechodniom i stać się dla nich raczej elementem lokalnego folkloru niż wzorem ascezy i wyrzutem. Prawda, może ktoś przypomnieć, że taki Donoso Cortés też pozwolił sobie na tak niecodzienne w parlamencie zachowanie, jak wygłoszenie w czasie debaty budżetowej swojej słynnej, apokaliptycznej w treści i tonie mowy o dramatycznym położeniu zrewolucjonizowanej Europy, narażając się na drwiny kolegów – parlamentarzystów i upominanie przewodniczącego, by nie odbiegał od tematu debaty.

Owszem, ale Donoso zrobił to raz i w starannie wybranym momencie, co dało ostatecznie piorunujące wrażenie; była to swego rodzaju mistrzowska prowokacja, która nie mogła ujść uwadze, właśnie dlatego, że była niecodzienna i w kluczowym dla maszynerii parlamentarnej momencie. Co więcej, zanim się na to zdecydował, dużo wcześniej wyrobił sobie pozycję uznanego lidera ultrakonserwatywnej frakcji w partii moderados, będącej mniej więcej taką samą zbieraniną tych, co „na prawo od lewicy”, jak PiS czy PO w Polsce dzisiaj. Nie sądzę, by Donoso zdecydował się zrobić to samo, gdyby miał zabrać w Kortezach głos przy pustej sali, w „ogonie” parlamentarnego czasu przeznaczonego dla oświadczeń poselskich; wolałby chyba opublikować raczej swoje refleksje w jakiejś broszurze czy periodyku.

Złym doradcą jest także obawa, co sobie o mnie w tej nowej sytuacji pomyślą koledzy, która popycha do działań i wystąpień pozornych, bo obliczonych wyłącznie na udowodnienie im, że pozostało się sobą, że jest się nadal „wiernym idei”. Jeżeli nawet – choć nie sądzę – są pośród akolitów konserwatyzmu integralnego ludzie tak niemądrzy i naprawdę „bujający w obłokach”, którzy by oczekiwali od swojego reprezentanta w sejmie, że przyniesie im na tacy katolicką monarchię legitymistyczną z łaski Bożej, to nie ma żadnego powodu, aby starać się uprzedzająco zaspokajać takie oczekiwania (tym samym zresztą faktycznie oszukiwać naiwnych, a być może i siebie również). Lecz, powtarzam, nie sądzę, aby ktokolwiek tego naprawdę oczekiwał.

Od konserwatysty w sejmie czy w senacie domagamy się czego innego: aby wiedział dobrze po co naprawdę tam jest, to znaczy jaką ma konkretną i realistyczną, więc oczywiście cząstkową, ale zarazem kardynalnie ważną dla dobra publicznego, polityczną agendę i stosowny do jej wypełnienia game plan. Wchodząc do parlamentu (i licząc się przecież z faktem, że ma się określone czasowo skromne ramy do jego realizacji) konserwatysta powinien mieć przemyślaną i hierarchicznie uporządkowaną co do ważności listę spraw, które chciałby popchnąć do przodu, jak również pewne choćby wyobrażenie o tym, jak to zrobić w sytuacji, w której musi coś inicjować zapewne nie raz nawet sam, toteż trzeba wchodzić w jakieś interakcje z innymi ludźmi, negocjować, budować sojusze i koalicje tematyczne. Wiem, nic przyjemnego, przypomnijmy, że Dmowski narzekał na stratę czasu, jaką jest konieczność długiego tłumaczenia różnym ważnym durniom najprostszych spraw, jako na najmniej powabną stronę polityki, lecz jeśli się powiedziało „a”, to trzeba powiedzieć „b” – albo w to nie wchodzić.
Tu musimy uwzględnić przypadłość, zapewne niestety dość trwałą, polskiej polityki, jaką jest to, że konserwatysta nie ma dziś możliwości wejścia do parlamentu inaczej, jak w bezforemnej zbieraninie jakiejś tam partii „centroprawicowej”, o której „prawicowości”, a nawet elementarnej wiedzy o doktrynach politycznych, nie ma co się rozwodzić. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy jest to akurat partia „wodzowska”, w której niepodobna, bez natychmiastowego wyrzucenia za burtę, tworzyć formalnej czy choćby paraformalnej frakcji stricte konserwatywnej. Ale nawet i tak niesprzyjające okoliczności nie czynią sprawy beznadziejną. Ideowo uformowany polityk ma ten bezcenny atut, że wiedząc czego chce, może przyciągać do siebie ludzi będących często, by tak rzec anima naturaliter conservativa, ale nie potrafiących ani wyartykułować swoich intuicji, ani nie posiadających natury przywódcy.

Nawet w demokratycznej polityce nie ginie przecież psychologiczne prawo natury, które owcom każe instynktownie podążać za psem przewodnikiem; albo, inaczej mówiąc, lud (w tym wypadku „lud sejmowy”, owi posłowie z dalszych rzędów) ma naturę kobiety, która instynktownie poddaje się mężczyźnie silnemu i zuchwałemu, jak pisał Makiawel. Lecz, aby tak się stało, trzeba chcieć i umieć być owym „psem przewodnikiem” czy „zuchwałym mężem”. To znaczy, trzeba być aktywnym i widocznym, i to w miejscach ważnych i w chwilach decydujących, w debatach plenarnych i na komisjach. Historia świata niejeden raz zmieniła swój bieg, tylko dlatego, że w odpowiedniej chwili ktoś, dotąd „nikt”, wskoczył na jakieś zaimprowizowane podium czy beczkę i wygłosił przemówienie – ale kiedy podekscytowany „lud” słuchał, a nie kiedy znudzony już rozszedł się do domów. Ale i to jeszcze nie wystarczy: „lud” (i tak samo każda normalna kobieta) ma jeszcze jedną, zupełnie naturalną i zdrową cechę: chce aby przywódca dawał mu (a kobiecie mężczyzna) poczucie bezpieczeństwa, które weryfikuje jedynie spokojna pewność oparta na zaufaniu, że w chwili niebezpieczeństwa, strachu, grozy, w momentach przełomowych po prostu, „przewodnik” nie zawiedzie, nie ugnie się, nie wycofa rakiem, albo uda, że nie widzi, z której strony pada grad.

„Kontrrewolucji” w kostiumie Don Karlosa czy Bonnie Prince Charlie w scenerii parlamentarnej mównicy na pewno, powtórzmy to raz jeszcze, się nie zrobi; to entourage bodaj jeden z gorszych dla takiej eskapady. Nic po „koniu trojańskim”, który zamiast maskować ukrytych w nim wojowników, jest otwarty i widoczny dla wszystkich jak telebim. Ale tyle jest spraw, które przy każdej ważniejszej ustawie, w każdej kluczowej debacie, ryją okopy codziennego, śmiertelnego zmagania sił ładu z siłami nieładu, albo – powściągając patos – w zależności od tego kto zwycięży, przesuwają choćby o centymetry w jedną lub drugą stronę przestrzeń dobrego lub złego państwa. Żeby już nie przypominać po raz kolejny oczywistości dotyczących konserwatywnej agendy w sferze aksjologii, wspomnijmy kwestię, której palący charakter unaocznił ostatni okres wyniszczającej wszystkich, morderczej cohabitation platformerskiego rządu i pisowskiego prezydenta, czyli ewidentnego partactwa ustawy konstytucyjnej w zakresie ustalenia kompetencji organów państwa do prowadzenia polityki zagranicznej.
Czyż dobrym zadaniem dla konserwatywnego polityka nie byłoby organizowanie grupy nacisku (w parlamencie i poza nim) dążącej do takiej rewizji konstytucji, która jednoznacznie rozstrzygnęłaby tę kwestię, co z kolei bezdyskusyjnie wzmocniłoby państwo polskie, już choćby przez to, że położyłoby kres kompromitującej rywalizacji na oczach świata? Byłby to cel do realizacji z pewnością niełatwy, ale jednak realistyczny, nie skazany z góry na niepowodzenie. Polityk konserwatywny, któremu udałoby się zainicjować taką, pomyślnie uwieńczoną, reformę ustrojową, stać się jej „lokomotywą” w oczach opinii publicznej,  miałby pełne prawo z dumą powiedzieć, nawet gdyby nie odnowił swojego mandatu: „w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem”.

I wcale to nie oznacza, że konserwatywny polityk musi rezygnować z metapolitycznego „ideowania”; trzeba tylko mieć wyczucie i zdrowe rozeznanie, jakie forum jest odpowiednie do realizacji konkretnych zadań politycznych, a jakie do kreowania (i stymulowania u innych) wielkich wizji. Zamiast wykładać w pięć minut do pustej sali historiozofię za pomocą kilku wątpliwych metafor, za które potem przyjdzie się kajać przed chłystkami z politpoprawnych mediów, można pisać ważne książki i artykuły, budować konserwatywne think tanks, organizować naukowe konferencje i sympozja (wciągając w to właśnie także owe „owieczki” sejmowe), co przecież w sytuacji pewnych profitów bycia parlamentarzystą stwarza możliwości większego rozmachu i rozgłosu.

Nie jest rzeczą złą uczyć się od przeciwników: ja, na przykład, otrzymuję (nie indywidualnie, lecz z jakiegoś „rozdzielnika”) ciągle zaproszenia na różne tego typu przedsięwzięcia, które organizuje europoseł Platformy Obywatelskiej, p. Bogusław Sonik. Jest to widomy przykład, że nawet jeden, osamotniony w swojej partii poseł może budować trwałą infrastrukturę ideowo-polityczną, obliczoną na lata systematycznego oddziaływania i budowania żywotnej i zdolnej do reagowania siły. Trzeba tylko wiedzieć, czego naprawdę się chce, będąc w polityce. Niestety, ciągle jednak aktualna jest ta gorzka przestroga z Wesela, wypowiadana przez zdrowego, choć nieokrzesanego, syna ludu pod adresem naturalnej elity: „A ja myśle, ze panowie / duza by już mogli mieć, / ino oni nie chcom chcieć!”.

Jacek Bartyzel