Trwa ożywiona dyskusja polityków i publicystów, czy Radosław Sikorski nie przesadził, używając w stosunku do wrogów Lecha Wałęsy określenia \"karły moralne\" i na ile był w tym momencie spontaniczny, a na ile świadomie wzorował się na słynnym przemówieniu Józefa Piłsudskiego w sali Malinowej warszawskiego hotelu Bristol, w którym marszałek Polski tak właśnie odniósł się - chociaż również bez wymieniania nazwisk - do endeków.
Ci, którzy uważają te słowa za przesadne podkreślają, że od szefa dyplomacji należy oczekiwać znacznie wyższych standardów niż od innych polityków. Na więcej może sobie bowiem pozwolić poseł na sejmowej sali, a na mniej minister spraw zagranicznych, z urzędu zobowiązany do powściągliwości w słowach, gestach i zachowaniach.
Obrońcy Sikorskiego twierdzą zaś, że były to wprawdzie ostre słowa, ale mieszczące się w dopuszczalnych granicach repliki, zwłaszcza że atmosfera polityczna jest w Polsce w ostatnich dniach bardzo gorąca i padają w niej o wiele gorsze epitety, w dodatku wypowiadane wobec konkretnych, wskazanych z nazwiska osób.
Podkreślają też, że Sikorski był na jubileuszowej akademii Wałęsy prywatnie, a nie służbowo, na co ich interlokutorzy odpowiadają natychmiast, że ministrem spraw zagranicznych (podobnie jak prezydentem, czy premierem) jest się cały czas i nigdy nie wolno o tym zapominać, ani udawać, że wychodzi się choćby na chwilę z tej wymuszającej ostrożność w każdej minucie roli.
A mnie ta sytuacja przypomina słynne powiedzenie jednego z ważnych polityków któregoś z państw europejskich (nie pamiętam, niestety, którego) na wieść o tym, że ambasador jego kraju popełnił jakąś kolosalną gafę w kraju sprawowania swej misji dyplomatycznej. Pokiwał on z politowaniem głową i ze smutkiem skontatował:
"Tak niewiele wymaga się dzisiaj - w dobie telefonów i teleksów - od ambasadora. Praktycznie tylko jednego: żeby nie zes..ł się podczas wręczania listów uwierzytelniających. A naszemu nawet to się nie udało."
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE