Leszek Miller nie przebiera ostatnio w słowach. Były premier i wieloletni działacz komunistyczny najwyraźniej poczuł się bardzo swobodnie, od kiedy nie pełni już żadnej funkcji państwowej, ani partyjnej. Może więc mówić to, co naprawdę myśli, bez owijania w bawełnę i bez bawienia się w zbędną dyplomację tudzież w przestrzeganie zasad politycznego słuszniactwa (wolę to określenie od poprawności politycznej).
Taka opinia starego komunisty nie powinna dziwić. Sowieccy namiestnicy Moskwy w Polsce zawsze starali się dorównać swoim mocodawcom w obrażaniu pamięci dowódców Armii Krajowej. Ciekawe, że nie chcieli jednak pamiętać, jak ich radiostacja gorąco zachęcała pod koniec lipca 1944 roku ze wschodniego brzegu Wisły młodzież Warszawy do sięgnięcia po broń i rzucenia się na Niemców.
Patrząc z czysto politycznego punktu widzenia, Miller jest winien wielką wdzięczność generałom AK oraz delegatowi Rządu RP na Uchodźstwie na Kraj, których teraz tak bezceromonialnie obraża. Przecież dzięki decyzji o rozpoczęciu operacji "Burza" w Warszawie Sowieci mieli po 1945 roku mniej problemów z likwidacją podziemia niepodległościowego, bo wiele załatwili za nich Niemcy, ostatecznie rozprawiając się w trakcie powstania i po jego zdławieniu z najbardziej ideowymi konspiratorami, którzy wyszli z podziemia 1 sierpnia.
Oczywiście dla tych zdrajców, którzy objęli po II wojnie światowej pełnię władzy w Polsce, bohaterami są wyłącznie oni sami oraz podległe im zbrojne bojówki komunistyczne, mordujące patriotów przed 1945 rokiem i przez wiele następnych lat. Uwłaczanie pamięci kierownictwa AK (przy równoczesnym, obłudnym podkreślaniu dzielnej postawy jej szeregowych żołnierzy, "otumanionych przez renegatów z Londynu i sanacyjnych generałów") wpisane już było w akt założycielski Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i należało do rytualnych zachowań kierownictwa najpierw PPR, a potem PZPR.
To bałamutne zakłamywanie i cyniczne relatywizowanie przeszłości dominowało w propagandzie PRL aż do ostatnich dni jej istnienia. W III Rzeczypospolitej mozolnie, ale systematycznie przepoczwarzający się w postępowych, na europejską miarę szytych socjaldemokratów komuniści nieco złagodzili ton wypowiedzi o władzach II RP na Uchodźstwie i dowódcach AK. Takie były bowiem wymagania czasu, dyktowane przez im "mądrość etapu".
Ba, tenże Miller odegrał nawet - jako minister spraw wewnętrznych w rządzie SLD-PSL w latach 1993-97 - bardzo pozytywną rolę w częściowej rehabilitacji uważanego przez ogół komunistów (z generałem Wojciechem Jaruzelskim na czele) za największego zdrajcę pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, ponieważ taka była wówczas polska racja stanu, dyskretnie suflowana przez Amerykanów.
Teraz były premier sięga do korzeni, czyli do tej wersji historii, która obowiązywała w PPR i w PZPR: Powstanie Warszawskie to dzieło oszołomów i fanatyków, którzy dla swoich politycznych celów przelali krew polskiej młodzieży oraz mieszkańców stolicy i doprowadzili miasto do ruiny.
Czy należy się wobec tego spodziewać po Millerze oraz jego byłych partyjnych współtowarzyszach, że będą dalej konsekwentnie powracać do tej wizji historii, którą nie tak dawno sami - aczkolwiek z dużą niechęcią, pod wpływem niekorzystnych dla siebie okoliczności zewnętrznych i dla ratowania własnej skóry - złożyli do lamusa? Czy odżyją upiory przeszłości?
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE