Mnie udział w opłakiwaniu Solidarności nie wystarczał. Chciałem powrotu związku do legalnego działania – z Andrzejem Milczanowskim, przywódcą podziemnej „S” Regionu Pomorze Zachodnie, organizatorem szczecińskich strajków w sierpniu 1988 roku, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz
– Sierpniowy strajk portowców stanowił kulminację całej serii protestów w szczecińskich zakładach pracy w roku 1988, ale ich geneza ściśle wiąże się z wcześniejszą o dwa lata inicjatywą Stanisława Możejki, którą myśmy podjęli i propagowali. Pomysł był prosty: zebrać grupę co najmniej dziesięciu osób, zawiązać komitet założycielski struktury NSZZ Solidarność na poziomie zakładu pracy i skierować wniosek o jej rejestrację do sądu wojewódzkiego. Pierwsze dwa komitety powstały w świnoujskiej stoczni remontowej i w tamtejszym porcie...
– Czyli przykład dało Świnoujście?
– Ale zaraz potem ruszył się Szczecin. Stocznia, wówczas im. Adolfa Warskiego, Port Szczeciński, Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Komunikacji Miejskiej (WPKM), Zakłady Budownictwa Kolejowego (ZBK). Jeszcze zanim akcja poszła w kraj, zanim przystąpiły do niej m. in. Stocznia Gdańska, Ursus, Nowa Huta czy śląskie zakłady pracy, u nas powstało już kilkadziesiąt takich komitetów.
– Ale sądy wojewódzkie odmawiały ich rejestracji.
– Wtedy zwracaliśmy się do Sądu Najwyższego, który rewizję oczywiście odrzucał, łamiąc przy tym podpisane przez władze PRL Pakty Praw Człowieka i Obywatela oraz konwencje Międzynarodowej Organizacji Pracy. Sędziowie SN ze spuszczonymi oczyma odczytywali własne postanowienia, wiedząc doskonale, że łamią prawo...
– I fundując drugiej stronie poczucie daremnego trudu.
– Z wielu względów nasza strategia była jednak słuszna. Po pierwsze, zadawała kłam oficjalnej propagandzie. Władze twierdziły wtedy, że ludzie o Solidarności już zapomnieli, że pod tymi hasłami występują tylko chuligani na ulicach. Przez sądowe próby rejestracji ogniw „S” dowodziliśmy, że jest inaczej, że powrotu związku domagają się pracownicy.
– Co więcej, zgodnie z przysługującymi im prawami.
– Była jeszcze z tego inna korzyść. Wyczerpanie wszystkich formalnych procedur trwało zwykle około pół roku. Zanim nadeszła ostateczna odmowa członkowie komitetu założycielskiego, a bywała to nieraz całkiem spora grupa, bo ustawodawca jej liczebności od góry nie ograniczał, mogli się przecież spotykać, rozmawiać, podejmować różne działania. Jawnie i najzupełniej legalnie, co wcale nie znaczy, że Służba Bezpieczeństwa całkowicie zaprzestała szykan i represji.
– Może SB reagowała na próbę wyjścia poza ówczesną rutynę działań solidarnościowej konspiry?
– Ta rutyna wydawała nam się niewystarczająca. Kolportaż gazetek i wydawanie książek. Pomoc potrzebującym. Msze za Ojczyznę. Pod koniec lat 80. w wielu podziemnych strukturach Solidarności wyczuwało się niechęć do ryzyka. Ustaliła się za to pewna forma obrzędowości. Więcej energii szło w obchody pamiętnych dat i rocznic niż w starania o przywrócenie związku.
– Gra się tak, jak pozwala przeciwnik.
– Nie pozwalał na wiele, ale mnie udział w opłakiwaniu Solidarności nie wystarczał. Chciałem powrotu związku do legalnego działania. Żyłem tą myślą, powtarzałem ją niczym mantrę. Komitety założycielskie, które powstawały przez cały 1987 rok, to był dobry pomysł, ale wymagał jakiegoś dodatkowego impulsu. Mocnego sygnału uświadamiającego władzom, że stan wojenny nie przekreślił nadziei Sierpnia ’80.
– Dowodem trwania oporu społecznego były m. in. rocznicowe manifestacje.
– Ale demonstracje uliczne łatwo rozbijało ZOMO, a ich uczestników często spotykały surowe represje. Dlatego uznaliśmy, że lepszym orężem mogą być strajki, o ile potrafimy je zorganizować i skutecznie przeprowadzić. Dlatego prowadziliśmy rozmowy z liderami podziemnych strukturami zakładowymi „S”, zachęcając ich, aby w razie zaistnienia sytuacji strajkowej, bez względu na tło sporu organizować protest, rozszerzając następnie listę żądań o postulat przywrócenia prawa związku do legalnej działalności.
– Pan był wtedy członkiem Krajowej Komisji Wykonawczej związku oraz przewodniczącym Rady Koordynacyjnej NSZZ Solidarność Regionu Pomorze Zachodnie.
– Inaczej mówiąc, kierowałem podziemnymi strukturami „S” w naszym regionie. W czasie niedawnej rocznicowej konferencji, zorganizowanej przez IPN, mówiono, że grupa Jurczyka miała większy wpływ na środowiska robotnicze, a grupa Milczanowskiego na inteligencję. Ale to nie całkiem tak. Nie udałoby się nam przecież zorganizować strajków w 1988 roku, gdybyśmy nie potrafili skutecznie dotrzeć do środowisk robotniczych.
– Zwykle pamięta się tylko o wielkim strajku sierpniowym, ale to przecież była cała seria protestów, taki strajkowy hat-trick.
– Pod koniec kwietnia stanęła Nowa Huta, w kilka dni później do hutników dołączył Gdańsk. Podjąłem wtedy próby, żeby wspomóc tamtych jakimś solidarnościowym strajkiem ze Szczecina. Jakoś się udało. 5 maja o piątej rano stanęły dwie z trzech szczecińskich zajezdni autobusowych: ta największa w Dąbiu i znacznie mniejsza w Policach. W strajku, rozbitym po 8-9 godzinach przez ZOMO, uczestniczyło około 60 proc. pracowników komunikacji autobusowej.
– Strajk komunikacji rzuca się w oczy, przynosi strajkującym korzyści.
– Ale i kosztuje. Z zajezdni w Dąbiu zwolniono Józefa Ignora i Romualda Ziółkowskiego, którzy ten strajk inspirowali. Zrobiliśmy wszystko, żeby ich przywrócić do pracy, poszła sprawa do sądu, interweniowaliśmy, gdzie się dało. Bezskutecznie. Zrozumieliśmy wtedy, że trzeba liczyć na własne siły. I starannie przygotowaliśmy kolejny strajk. 22 czerwca, o piątej rano, stanęły wszystkie trzy zajezdnie autobusowe, również ta przy Klonowica, która w poprzednim proteście nie brała udziału.
– Czy strajkujący upomnieli się również o Solidarność?
– Nie wtedy był tylko jeden postulat: przywrócenie do pracy dwóch zwolnionych, z zachowaniem ciągłości w zakresie wszelkich przysługujących pracownikom uprawnień. Termin wybraliśmy nieprzypadkowo. Wkrótce miał przyjechać do Szczecina Gorbaczow. Wiedzieliśmy, że władzy będzie niezręcznie uciec się do rozwiązań siłowych.
– Zwłaszcza przy żądaniu łatwym do spełnienia.
– Po dwóch godzinach sprawa była już pomyślnie załatwiona. Żołnierze z 5. pułku kołobrzeskiego, których rankiem rozlokowano przy Klonowica, mogli wrócić do koszar, a WPKM przećwiczyło przydatny wariant akcji protestacyjno-strajkowej. Oba te strajki zorganizował na moją prośbę Mieczysław Lisowski, kiedyś przedsiębiorca, potem kierowca autobusu, wówczas już 69-letni emeryt, który swój wolny czas poświęcał na przekonywanie kierowców i dyspozytorów, że bez Solidarności ani rusz. Był skuteczny, umiał przekonać nawet kolegów z OPZZ. Zmarł w tym roku, na cztery dni przed dwudziestą rocznicą naszego strajku sierpniowego...
– ...który zaczął się 17. sierpnia rano.
– O wpół do ósmej rano przyjechał do mnie Janek Dubicki. Słuchaj, mówi, jest klimat strajkowy, Edek przysyła po ciebie, przyjeżdżaj do portu. Wziąłem taksówkę i tuż przed ósmą byłem w umówionym miejscu, koło portu, pod przęsłem. Tam czekał już na mnie kierowca z ciągnikiem portowym oraz Dubicki, który dał mi swą bluzę, czapkę portową, przepustkę. Przebrany, stojąc na wielkim ciągniku za kierowcą, bez przeszkód wjechałem do portu. I zaraz z Edkiem Radziewiczem, Józkiem Kowalczykiem, Piotrkiem Janią zaczęliśmy zwoływać robotników do dużej świetlicy na wiec.
– Dlaczego Radziewicz, szef Tymczasowej Komisji Zakładowej „S” w porcie szczecińskim, posłał wtedy po pana?
– Wspomniałem już o rozmowach z liderami podziemnych struktur „S”, których przekonywałem o szansie skorzystania ze strajku dla zgłoszenia postulatu relegalizacji związku. Rozmawiałem o tym również z Edkiem. I on, jako jedyny, moją sugestię podjął.
– Ilu portowców udało się zgromadzić w świetlicy portowej?
– Około 700-800 osób, więcej tam nie wchodziło. Był także dyrektor, sekretarz partii, przewodniczący OPZZ-owskich związków. Zjawił się nawet prokurator. Postulat przywrócenia Solidarności został zgłoszony w dyskusji przeze mnie jako pierwszy. Żądaliśmy też przywrócenia do pracy osób zwolnionych za działalność związkową, podwyżki płac o 50 proc. oraz zapewnienia bezpieczeństwa strajkującym. Mimo protestów kierownictwa portu powołaliśmy komitet strajkowy, w jego składzie, oprócz mnie, znaleźli się Michał Achramowicz, Dubicki, Jania, Kowalczyk. Chyba ktoś jeszcze. A na czele stanął Radziewicz.
– Jaki był pierwotny powód strajku?
– Niezadowolenie na tle placowym, poszło chyba o jakąś premię. Natomiast sytuacja finansowa strajkujących była niezła, bo Mietek Lisowski przywiózł z Gdańska 30 tys. dolarów. To były pieniądze dla regionu na cały rok. Pierwszy raz dostaliśmy od KKW tak pokaźną kwotę. Dotąd nie bywało nigdy więcej niż 5-6 tys. dolarów. Na początku strajku „S” Rolników Indywidualnych wspomogła nas trochę żywnością. Ale następnym razem usłyszeliśmy: chłopy, trzeba płacić. Więc kupowaliśmy potrzebne rzeczy. Na szczęście, było za co. Jeszcze tego samego wieczoru przez Tadka Olczaka, byłego portowca, posłałem kartkę do Mietka Lisowskiego, że zatrzymał komunikację miejską.
– Z jakim skutkiem?
– 18. rano stanęły wszystkie autobusy, zastrajkowały też zajezdnie tramwajowe na Niemierzynie i Golęcinie. Na trasy ruszyły tylko tramwaje z Pogodna. Na wieść o solidarnościowym strajku komunikacji zawiązaliśmy zaraz Międzyzakładowy Komitet Strajkowy (MKS), z siedzibą w porcie. Zaprosiliśmy nawet na rozmowy Jaruzelskiego, ale postawił warunki zaporowe. Rozpoczęła się blokada portu. Od strony lądu pojawiło się ZOMO, do kanału portowego zaczęły wpływać okręty desantowe, z grupami szturmowymi na pokładach.
– Jak na to zareagowali portowcy?
– Przy basenach, nabrzeżach i kejach, przy siedzibie komitetu strajkowego, przy bramach ustawiliśmy ciężki sprzęt ruchomy: sztaplarki, ciągniki, dźwigi. Operatorzy i kierowcy dyżurowali przy sprzęcie na okrągło. W razie ataku mieliśmy wyjechać tym na miasto, a poprzewracane dźwigi miały zablokować atak od strony morza.
– Życie napisało na szczęście inny scenariusz.
– Solidarnościowy strajk w Zakładzie Budownictwa Kolejowego, ze względu na zagrożenie załogi, został za zgodą MKS zawieszony. ZOMO spacyfikowało cztery z pięciu strajkujących zajezdni, ale autobusy i tramwaje nie ruszyły. Komunikacja zastępcza nie zdała egzaminu. Oba przedsiębiorstwa, port i WPKM, rozwiązano. Mimo to, 23-24 sierpnia strajk zaczął krzepnąć. Było ciepło, pogodnie. Sprzyjały nam okoliczności zewnętrzne. Młodzi portowcy odkryli w strajku smak przygody. Pomocni okazali się również WiP-owcy.
– Mówi się nieraz o tym strajku, że był modelowy.
– Może zadecydowała o tym umiejętność wyciągnięcia wniosków z wcześniejszych porażek, może konsekwencja, z jaką został przeprowadzony. Wzięło w nim udział 7-8 tysięcy osób, to całkiem spora operacja logistyczna.
– Dlaczego nie chciał pan strajku rozwiązać?
– 31. sierpnia zadzwonił Lech Wałęsa, któremu wcześniej udzieliliśmy pełnomocnictw do rozmów w naszym imieniu, i powiedział: Andrzejku, kończ ten strajk. Nie zrobię tego, odparłem. Na to Wałęsa: rozwiąż, bo jak nie, to przyjadę i sam to zrobię. A ja: tylko spróbuj, to cię na taczkach wywieziemy.
– Tak całkiem bez respektu dla noblisty?
– Może zadecydował o tym dramatyczny przebieg naszego protestu. Podczas strajku żyłem jak w transie. Wtedy wzięły górę emocje. Do decyzji dojrzałem 2. września. Dziś wiem, że racja była po stronie Wałęsy.
„Tygodnik Solidarność” nr 40, z 3 października 2008
KATALOG FIRM W INTERNECIE