Są ludzie, w których biografii można wyraźnie oddzielić kilka okresów. Kimś zupełnie innym był np. – jako filozof – Immanuel Kant w czasach przed i po przystąpieniu do pisania trzech fundamentalnych dzieł z pojęciem „krytyka” w tytule. Także twórca pozytywizmu August Comte pod koniec życia przeszedł na pozycję, która upodobniała go trochę do jego największego filozoficznego adwersarza – Georga Wilhelma Friedricha Hegla.
Dla Zachodu Sołżenicyn był, jest i na zawsze pozostanie dzielnym człowiekiem, który wiele ryzykując ujawnił tajemnicę sowieckiego systemu obozów koncentracyjnych, do których kolejne ekipy władców Kremla kierowały osoby uznane przez nich za nieprzejednanych wrogów komunizmu. Wprawdzie wielu krytyków uważa, że znacznie lepszy pod względem artystycznym obraz niewolniczej pracy i pozbawiania ludzi godności w stalinowskich łagrach stworzył wcześniej nasz rodak Gustaw Herling-Grudziński w „Innym świecie”, ale do historii nie tylko literatury przeszło jednak dzieło Sołżenicyna.
Po publikacji „Archipelagu GUŁag” nikt nie mógł już wątpić, że w Związku Sowieckim panuje ustrój niczym nie różniący się w swej istocie (zwłaszcza jeśli chodzi o stosunek do jednostki ludzkiej) od hitlerowskiego nazizmu. Zachód przeżył szok, bo przecież przez wiele lat kochał i szanował Stalina za ogromny wkład militarny w rozgromienie III Rzeszy Niemieckiej, a partie komunistyczne we Francji, Włoszech, Hiszpanii i wielu innych krajach umiejętnie realizowały zlecane im przez Kreml zadania polityczne, w szczególności zaś propagandowe, równie cynicznie jak umiejętnie utrzymując wśród swoich łatwowiernych rodaków mit sowieckiej Arkadii.
Sołżenicyn zadał bolesny cios wszystkim, którzy do tej pory naiwnie wierzyli – jako tzw. „pożyteczni idioci” tudzież „traveller fellows” (towarzysze podróży) - lub przynajmniej chcieli wierzyć w dobroduszność „wujka Joe” i w świetlaną przyszłość komunizmu. Nic więc dziwnego, że jego noblowski sukces, który dodatkowo rozsławił „Archipelag GUŁag” w oczach międzynarodowej opinii publicznej, spowodował furię sowieckiego kierownictwa, której rezultatem stało się wyrzucenie niepokornego autora z kraju i pozbawienie go czerwonego paszportu z sierpem i młotem.
W Polsce dzieła Sołżenicyna nie wywołały aż takiego zaskoczenia i zdumienia, bo powracający z opisywanego przez niego świata obozów zesłańcy dzielili się swą wiedzą z rodzinami i przyjaciółmi. Chociaż oficjalnie był to temat tabu, każdy kto tylko chciał, łatwo mógł dowiedzieć się, jak wygląda życie w sowieckich łagrach. Dla Zachodu było to jednak objawienie prawdy, którą znali tam wcześniej jedynie nieliczni sowietolodzy.
Ale Sołżenicyn ma także drugie oblicze. Był bowiem nie tylko świetnym demaskatorem komunistycznych zbrodni, ale także wielkim miłośnikiem silnej i mocarstwowej Rosji. Mylili się ci, którzy czytając jego książki o sowieckim totalitaryzmie widzieli w nim szczerego demokratę, potępiającego silną władzę państwa.
Autora „Oddziału chorych na raka” śmiało można nazwać typowym Wielkorusem, dla którego Rosja powinna znowu stać się imperium, czyli m.in. na powrót podporządkować sobie (jeśli nie wchłonąć) sąsiednie państwa, przede wszystkim Białoruś oraz Ukrainę. Pod tym względem spełniał w XX wieku podobną rolę duchowego przywódcy narodu, jaką odegrali w poprzednim stuleciu Lew Tołstoj i Fiodor Dostojewski. Dzielił też z nimi przekonanie o wyższości prawosławia nad rzymskim katolicyzmem.Nie była to bynajmniej zachęcająca perspektywa dla Polski i Polaków.
Nic dziwnego, że coraz ostrzej krytykował pogłębiający się – według opinii, jakie głosił jeszcze podczas pobytu na emigracji - w zgniliźnie moralnej Zachód, a pod koniec życia zaprzyjaźnił się z Władimirem Putinem, w którym widział polityka zdolnego do odbudowy imperialnej potęgi Rosji, oczywiście na innych zasadach, niż robili to komuniści. Takiego dalekosiężnego planu nie da się jednak zrealizować z poszanowaniem praw człowieka i obywatela, zwłaszcza w państwie, do którego wielowiekowej tradycji należy mocna władza centralna.
Znakomicie ujął to profesor Ryszard Pipes, emerytowany wykładowca Uniwersytetu Harvarda:
„Zawsze miałem podzielone uczucia co do Sołżenicyna. Z jednej strony był on bardzo odważnym przeciwnikiem i demaskatorem komunizmu w czasach, gdy pociągało to za sobą surowe kary. Za swoją działalność na tym polu zapłacił wysoką cenę i za to go podziwiałem. Z drugiej strony był nacjonalistą i miał bardzo urojone wyobrażenia o tym, czym była i czym powinna być Rosja. Miał bardzo błędną koncepcję w tym zakresie. Nie podobała mi się także jego wrogość wobec Zachodu.”
Aleksander Sołżenicyn był człowiekiem o wielu twarzach, radykalnie zmieniającym poglądy na różnych etapach swego życia – powiedzą jedni. Nieprawda, był zawsze konsekwentnym Wielkorusem, któremu przyszło żyć w różnych epokach, ale nigdy nie zgubił moralno-politycznej busoli, nieodmiennie wskazującej mu jeden kurs: na rosyjskie imperium – zaoponują inni.
Osobiście przychylam się do tej drugiej interpretacji.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE