Na marginesie wyjaśnianej obecnie przez prokuraturę historii rzekomego podsłuchiwania byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza przez tajne służby na polecenie prezydenta elekta Lecha Kaczyńskiego nasunęła mi się pewna refleksja ogólniejszej natury.
Zgadzam się oczywiście, że nikogo nie wolno podsłuchiwać, ani w inny sposób inwigilować bez nakazu prokuratorskiego lub bez jego osobistej zgody, motywowanej poczuciem zagrożenia. Prezydent, premier, marszałkowie obu izb parlamentu i co ważniejsi ministrowie nie powinni mieć jednak - ze względu na własne bezpieczeństwo - nic przeciw nagrywaniu wszystkich prowadzonych przez nich rozmów telefonicznych, podobnie jak muszą pogodzić się z obecnością oficerów Biura Ochrony Rządu w swoim otoczeniu.
To są normalne koszta bycia osobą na świeczniku władzy. Jeśli komuś nie odpowiada taka "przeźroczystość", nie musi kandydować do wysokich urzędów. Skoro decyduje się na to, powinien być zadowolony z otoczenia go staranną, choć nieco kłopotliwą dlań opieką. I nie ma różnicy, czy prowadzi rozmowę przez służbowy telefon na biurku, czy przez prywatną komórkę. Trudno, albo chce się stać w blasku popularności, albo zamknąć w domowym zaciszu, w którym nikt nie będzie zakłócał spokoju.
Dziwię się, że wielu polskich polityków wciąż nie potrafi zrozumieć, że za splendory musi się płacić znacznymi ograniczeniami w życiu prywatnym własnym, a także najbliższej rodziny, która również skazana zostaje na różne niedogodności i wystawiona na medialny obstrzał.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE