Wystarczyła jedna, trzeba przyznać, że mało precyzyjna i w ogóle zbędna wypowiedź księdza Sławomira Odera - postulatora procesu beatyfikacyjnego sługi Bożego papieża Jana Pawła II, aby przez kilka godzin w polskich mediach elektronicznych zapanował nastrój podniecenia, przechodzącego w histerię. Na czerwonych paskach informacyjnych programów telewizyjnych pojawiła się natychmiast sensacyjna wiadomość, że beatyfikacja nastąpi już wiosną przyszłego roku.
Kiedy z Watykanu nadeszło oficjalne dementi, przez kraj przeszła fala rozczarowania. Mimo to wielu komentatorów usiłowało podtrzymać wywołaną przed chwilą emocjonalną gorączkę. Tak, jakby termin miał w tej sprawie zasadnicze znaczenie.
Od dłuższego już czasu obserwuję to, co dzieje się wokół procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II z rosnącym zażenowaniem. Większość Polaków traktuje tę skomplikowaną i z natury długotrwałą procedurę kanoniczną w kategoriach niemalże sportowych; chcieliby pobicia rekordu w krótkości czasu od rozpoczęcia procesu do jego zakończenia. W pełni usatysfakcjonowani byliby zaś dopiero wówczas, gdyby nasz wielki rodak został od razu ogłoszony świętym.
Nie podoba mi się takie personifikowanie wiary, przybierające coraz bardziej monstrualne rozmiary i zaczynające już niebezpiecznie potrącać o kult jednostki, na którego szkodliwe konsekwencje powinniśmy być w Polsce szczególnie wyczuleni.
Kiedy patrzę na obchody kolejnych rocznic, związanych z najważniejszymi faktami z życia Karola Wojtyły, często widzę w nich niepokojący przerost formy nad treścią. Rozumiem, że czci się dzień wyboru go na stolicę Piotrową, przywołuje daty urodzin i śmierci, od biedy można jeszcze uzasadnić potrzebę wspominania kolejnych rocznic święceń kapłańskich i biskupich oraz otrzymania kapelusza kardynalskiego, ale kiedy przeczytałem ostatnio o uroczystości, zorganizowanej w Wadowicach dla uczczenia 70-lecia zdania przezeń matury, poczułem się - jako katolik - nieco skonfundowany.
Pomimo iż sam Jan Paweł II wielokrotnie (często w żartobliwej formie, ale bywało też, że z odruchem wyraźnego zniecierpliwienia) dystansował się od przesadnych aktów hołdownicznych wobec niego, a polscy kardynałowie i biskupi nieustannie nawołują, żeby zamiast kolejnych pomników, tablic pamiątkowych oraz ceremonii rocznicowych rzetelnie zapoznawać się z naukami, jakie nam pozostawił i usiłować wdrażać w je w swoim codziennym życiu, my wolimy patetyczne fety ku jego czci. To, co jest zaś piękne, kiedy wynika ze spontanicznej potrzeby serca (jak krakowski Biały Marsz po zamachu w maju 1981 roku, czy wielkie zgromadzenie pod słynnym oknem Kurii Metropolitalnej przy ulic Franciszkańskiej 3 po jego śmierci), zaczyna irytować i nużyć, gdy staje się niemal urzędową rutyną.
Z podziwem i radością dostrzegam liczny udział młodzieży w urządzanych dla wspominania Jana Pawła II ceremoniach. Nawet jeżeli nie wszyscy przychodzą na nie z wewnętrznej potrzeby, to być może wracają z nich wzmocnieni duchowo. Skoro Ewangelia nakazuje nam bardziej cieszyć się z jednego pozyskanego dla Boga syna marnotrawnego, aniżeli z wielu sprawiedliwych, nie wypada poddawać w wątpliwość możliwych nawróceń uczestników owych spotkań, chociaż osobiście - jako filozof, badający m.in. dzieła wielkich mistyków - nie za bardzo ufam w autentyczność zbiorowych konwersji.
Pismo Święte przestrzega jednak również, aby poznawać drzewo wyłącznie po owocach, jakie wydaje. Socjologowie zwracają zaś uwagę, że Polacy nie stali się wcale ostatnio w swej masie (także młodzieżowej) lepsi niż byli dawniej. Nie notuje się znacznego spadku poziomu wzajemnej nienawiści i agresji, ani powszechnego rozprzestrzeniania się miłości bliźniego. Z pięknie brzmiących obietnic poprawy nie wynika tyle dobra, ile można byłoby się spodziewać, patrząc na rozmodlone tłumy wiernych podczas kolejnych obrzędów ku czci Jana Pawła II.
Wymownym przykładem była Msza Święta, podczas której w świetle reflektorów i przy aplauzie ich kapelanów jednali się ze sobą zwaśnieni kibice dwóch krakowskich klubów: Cracovii i Wisły. Deklarowali "świętą zgodę" zamiast "świętej wojny", czyli w sumie nie tak wiele, a w każdym razie nic, co wymagałoby od nich jakichś większych poświęceń. I co? Wkrótce wszystko wróciło do smutnej normy, czyli do ulicznych zadym, przelewania krwi, a nawet zabójstw.
To oczywiście skrajny przykład, ale bynajmniej niedosobniony. Ileż osób obiecujących na kolanach przed obrazami i fotografiami Jana Pawła II zasadniczą przemianę w swoim życiu, radykalne zerwanie ze zgubnymi dla chrześcijanina nałogami, trwałe porzucenie grzesznych nawyków zapomina o tych wzniosłych momentach duchowego uniesienia zaraz po powrocie do domu? Albo też z góry zakłada, że tak naprawdę niewiele zmienią w przyszłości (jeśli w ogóle cokolwiek), a ich pokajanie się jest wyłącznie na pokaz, jak w przypadku trzech braci, prowadzących na Podhalu agencję towarzyską, którzy ze łzami w oczach publicznie ogłosili zamknięcie gorszącego interesu na znak żałoby po śmierci polskiego papieża, po czym po cichu przenieśli ją do innego miasta, czerpiąc tam większe zyski i jeszcze bardziej upokarzając swoje pracownice?
Jan Paweł II był wielkim kapłanem i poważnie uznawanym w naukowym środowisku filozofem. Jego charyzma i umiejętność nawiązywania znakomitego kontaktu tak z każdym rozmówcą z osobna, jak z tłumami wiernych przysporzyła mu ogromnej popularności i zbudowała autorytet, jakiego mogli mu pozazdrościć najwięksi przywódcy polityczni świata. Potrafił błyskawicznie budować głębokie więzi porozumienia z profesorami teologii, hierarchami innych wyznań i z prostymi ludźmi, dla których również zawsze znajdował czas.
Miał go także na pisanie poważnych prac filozoficznych, a po 1978 roku na przygotowywanie przełomowych dla Kościoła rzymsko-katolickiego encyklik, listów pasterskich i innych dokumentów. Chciał, aby trafiały one do wszystkich ludzi, mieniących się być członkami wspólnoty, której przewodził i były przez nich chociaż trochę czytane orz przemyśliwane. Nie zależało mu bowiem na kolejnych zaszczytach, ale na dokonanej dzięki jego kapłańskiej duszpasterskiej posłudze przemianie serc i umysłów milionów chrześcijan. Stawiał nam wysokie wymagania religijne i moralne, dodając zarazem otuchy oraz przekonując, że na pewno będziemy im w stanie sprostać.
A my wciąż żyjemy nie jego wywiedzionym z magisterium Kościoła i dostosowanym do potrzeb współczesności przesłaniem, tylko kolejnymi rocznicowymi ceremoniami i sensacjami, związanymi z przebiegiem procesu beatyfikacyjnego. Czy tak godzi się czcić pamięć "największego z rodu Polaków"?
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE