Rozumiem, że między prezydentem Lechem Kaczyńskim a rządem Donalda Tuska toczy się nieustanna wojna, zwłaszcza w tych dziedzinach, które leżą na styku niezbyt wyraźnie sprecyzowanych kompetencji obu stron (np. polityka zagraniczna, obronność), ale nie jestem w stanie pojąć, dlaczego pewne kontrowersje i konflikty muszą być upubliczniane.
Dlaczego spór o generalskie lampasy ujrzał jednak światło dzienne? Czy w takich kwestiach nie powinna obowiązywać pełna dyskrecja? Jeśli jej brakuje, rozpoczynają się natychmiast podszyte sensacją spekulacje co do nazwisk, wpływów, nacisków, itp. I jak mają się wtedy czuć ci ministerialni kandydaci, których skreślono w pałacu prezydenckim?
Armia jest od tego, żeby bronić ojczyzny i nie angażować się w żadne polityczne przepychanki (stąd określano ją w dawnych czasach „wielkim niemową”). Miarą odpowiedzialności prezydenta, premiera i ministra obrony narodowej jest zaś niewciąganie jej do ich konfliktów, bo może to mieć fatalne następstwa.
Tej nieodzownej dla prawdziwych mężów stanu cechy najwidoczniej zabrakło na szczytach polskiej władzy przed 3 Maja.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE