Znowu rozgorzała w polskim środowisku akademickim dyskusja na temat habilitacji. Rząd Donalda Tuska wystąpił z propozycją jej zniesienia, co wywołało protesty wielu wybitnych naukowców. 44 profesorów o znaczących nazwiskach wystosowało do premiera prośbę o pozostawienie obowiązku pisania pracy habilitacyjnej, ale nie brak również zwolenników definitywnego pożegnania się z tą \"ostatnią klasówką\" w życiu pracownika nauki.
Jeszcze inni proponują pośrednie rozwiązanie tej kwestii: habilitacja powinna pozostać, ale nie musi się jej zdobywać w tradycyjny sposób, czyli pisząc czysto warsztatową pracę, która najczęściej trafia na zawsze na biblioteczne półki, ponieważ z natury bywa dosyć nudna i hermetyczna. Dlaczego nie mogłyby jej zastąpić artykuły oraz książki, opublikowane przez pracownika nauki w prestiżowych wydawnictwach po uzyskaniu doktoratu, a w dodatku cieszące się uznaniem czytelników także spoza ściśle akademickiego kręgu?
Czy jeśli zdolny matematyk rozwiąże jakieś istotne równanie, nad którym bez wymiernego rezultatu trudziły się pokolenia jego poprzedników, a dowód zajmie mu dwie strony maszynopisu, to nie zasługuje na natychmiastowe uhonorowanie jego talentu habilitacją? Po co ma zapełniać kolejne ryzy papieru pisaną na siłę i wyłącznie dla uzyskania kolejnego stopnia pracą, skoro świat nauki słusznie będzie go podziwiał wyłącznie za owo epokowe osiągnięcie?
Może wystarczy więc po prostu zmienić zasady przyznawania stopnia doktora habilitowanego, odstępując od wymogu pisania sążnistego dzieła na rzecz oceny dorobku naukowego kandydata, dokonywanej przez profesorów z innych niż jego macierzysta uczelni, by uniknąć zarzutu subiektywizmu? Wiem, że przywiązanie do wieloletniej tradycji to w środowisku naukowym święta rzecz, ale trochę elastyczności w jej stosowaniu nie zawadzi.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE