Lubię, kiedy politycy są błyskotliwie dowcipni i potrafią sobie w inteligentny sposób prawić różne złośliwości, chętnie natychmiast podchwytywane oraz nagłaśniane – ku uciesze opinii publicznej - przez media. Jest dla mnie zupełnie oczywiste, że wiele (jeżeli nie większość) tych „zwischenrufów” powstaje właśnie z myślą o tym, aby je jak najlepiej sprzedać dziennikarzom i zarobić parę promocyjnych punktów dla siebie, a także dla swojego ugrupowania.
Źle się jednak dzieje, gdy zacietrzewieni w nienawiści do siebie uczestnicy politycznych sporów przekraczają w tej dziedzinie miarę, jaką wyznacza zdrowy rozsądek i nie stosują się do mądrego przysłowia: „co za dużo, to niezdrowo”. Mogą bowiem wówczas uzyskać efekt całkiem odwrotny do zamierzonego i raczej się na dłużej skompromitować, aniżeli błyskawicznie wypromować, obniżając jednocześnie, a nie podwyższając notowania własnej formacji.
Pisząc ten felieton mam na myśli kuriozalne – zważywszy na jego przedmiot - zwarcie obecnego i byłego ministrów sprawiedliwości-prokuratorów generalnych RP wokół rzekomo celowo popsutych przez drugiego z nich służbowych laptopów oraz telefonów komórkowych na karty. Widowiskowa wymiana zdań pomiędzy dwoma Zbigniewami z Krakowa: Ćwiąkalskim i Ziobrą pogrążyła nas bowiem w oparach tandetnego absurdu i żenująco kiepskiego gustu.
Spór o to kto, kiedy, w jakich okolicznościach i w jakim stopniu uszkodził te urządzenia znienacka wypłynął na pierwsze strony gazet oraz na czołówki radiowych i telewizyjnych programów informacyjnych, budząc powszechny niesmak, zwłaszcza że media informują równocześnie o poważnych żądaniach płacowych wielu grup zawodowych, co o wiele bardziej interesuje, a można powiedzieć, że i bulwersuje opinię publiczną.
W tym kontekście awantura o to, czy laptop spadł ministrowi z biurka, czy też on sam (bądź ktoś na jego polecenie) specjalnie go uszkodził lub roztrząsanie wiarygodności relacji na temat przypadkowego albo nie rozjechania telefonu komórkowego przez samochód skutecznie obniżają prestiż całej klasy politycznej.
Polacy z niedowierzaniem obserwują, na jak niski poziom stoczyła się obecnie zażarta wojna między prominentnymi i osobiście nie przepadającymi za sobą reprezentantami Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości. Mają też prawo dokonać na tej podstawie uogólnienia w postaci logicznie wysnutego wniosku, że wszyscy - nawet zdawałoby się najbardziej rozsądni - politycy są warci siebie, czyli równie beznadziejni, bo gotowi trwonić czas na wzajemne utarczki o byle co zamiast robić to, do czego zostali powołani przez elektorat.
Jeśli w tak idiotyczny sposób zachowaliby się przedstawiciele Samoobrony czy Ligi Polskich Rodzin, zdziwienie i niesmak byłyby z pewnością o wiele mniejsze, bo ze strony Andrzeja Leppera, Romana Giertycha i ich podwładnych można było oczekiwać najgorszych swawoli oraz najdzikszych brewerii. Ale jak mamy wytłumaczyć sobie podobne postępowanie reprezentantów (w dodatku jednego z profesorskim tytułem) najpoważniejszych partii na naszej scenie politycznej?
Obaj szermierze starają się wprawdzie przekonać opinię publiczną, że chodzi im wyłącznie o szlachetne zasady, które mają wyznaczać bieg życia publicznego, a także o dobre imię własne i prestiż wysokiego urzędu państwowego (dobrze, że przynajmniej nie powołują się na potrzebę obrony narodowych imponderabiliów i konieczność ochrony majestatu Rzeczypospolitej), ale ich występy medialne wzbudzają co najwyżej społeczne zgorszenie, politowanie i zażenowanie.
Gdyby Polska od dawna płynęła mlekiem i miodem, a jej obywatele nie mieli na co dzień żadnych poważnych zmartwień, takie przekomarzania czołowych polityków wiodących partii wywołałyby zapewne nieco mniej negatywne reakcje, a może nawet uśmiech na twarzach niektórych rodaków.
Na razie jest jednak zgoła inaczej, więc zarówno rząd jak opozycja powinny doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że Polacy chętnie przyglądają się i sekundują politykom walczącym – w ich imieniu – o zasadnicze sprawy, ale bynajmniej nie podoba im się błazeński spór o laptop czy telefon komórkowy, szczególnie jeżeli urasta on do nieproporcjonalnie wielkiej rangi.
Jeśli Ćwiąkalski i Ziobro nie chcą więc nadal skutecznie ośmieszać samych siebie i swoich partii, muszą natychmiast wyciszyć te awanturę. Dziwne, że nie doradzili im tego jeszcze pracujący dla nich specjaliści od PR albo wręcz nie zakazali partyjni zwierzchnicy. Na ich głupim i zupełnie niepotrzebnym sporze cierpi bowiem prestiż dwóch największych polskich partii, mających chyba nieco większe ambicje niż ustalenie historii uszkodzenia paru urządzeń o relatywnie niskich cenach.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE