Śmieszą mnie toczone obecnie w krajowych mediach burzliwe dyskusje na temat szans Donalda Tuska na zwycięstwo w wyborach prezydenckich w 2010 roku. Ledwo przywódca Platformy Obywatelskiej objął funkcję premiera, już przymierza się go do kolejnego politycznego wyzwania. A przecież szef rządu ma w Polsce o wiele większą władzę niż głowa państwa, więc w grę wchodzi chyba jedynie kwestia prestiżu i ewentualnego kompleksu Tuska na tle przegranej poprzedniej batalii prezydenckiej.
Z czysto psychologicznego punktu widzenia jestem w stanie zrozumieć, że Tusk wciąż jeszcze - mimo imponującego zwycięstwa jego ugrupowania w ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych - przeżywa dotkliwą porażkę, jaką poniósł z Kaczyńskim w 2005 roku i pała żądzą rewanżu za nią. Może nawet popadł w jakiś kompleks na tym tle.
Dojrzały polityk musi jednak umieć przejść do porządku dziennego nad dotychczasowymi niepowodzeniami, które wpisane są w zasady demokracji. Jeśli zbyt długo je rozpamiętuje i w nazbyt widoczny sposób kieruje się żalem za utraconą niegdyś szansą na zwycięstwo, a nie pasjonuje się w zamian rozwiązywaniem bieżących problemów, może łatwo stracić szacunek rodaków.
Na miejscu Tuska użyłbym więc wszelkich możliwych środków, aby ukrócić prezydenckie dywagacje w szeregach własnej partii. Bo dziennikarze (skądinąd w większości życzliwi nowej ekipie rządowej) z pewnością natychmiast przestaną zajmować się tym zagadnieniem, jeżeli nie będą do nich płynąć żadne sygnały z PO o prowadzonych w niej rozmowach na ów niewątpliwie pasjonujący, ale zdecydowanie przedwcześnie wywołany temat.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE