Prokuratura umorzyła ciągnące się przez ponad cztery lata śledztwo w sprawie najsłynniejszej wanny w Polsce, stojącej łazience krakowskiego domu posła Prawa i Sprawiedliwości, byłego ministra-koordynatora służb specjalnych Zbigniewa Wassermanna. Oskarżył on jej instalatorów o wadliwe wywiązanie się z umowy, co mogło skutkować zagrożeniem życia jego oraz innych korzystających z niej osób, jako że jest ona podłączona do prądu, by umożliwić zażywanie rozkoszy hydromasażu.
Wassermann wykazywał dużą odporność na wszelkie zaczepki tego typu, zdecydowanie bronił się natomiast przed pomawianiem go o nadużywanie pozycji politycznej do załatwiania prywatnych porachunków z niezbyt - według niego - biegłymi w swym zawodzie specjalistami od białego montażu. Twierdził, że ma obywatelskie prawo domagać się sprawiedliwości we własnej sprawie. Teraz zamierza zaskarżyć postanowienie Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, do której przeniesiono przed dwoma laty śledztwo, aby uniknąć nawet cienia podejrzeń o możliwą stronniczość krakowskich prokuratorów - jego kolegów z dawnych lat.
Równolegle toczy się w krakowskim sądzie proces cywilny z pozwu przedsiębiorcy budowlanego, który zamontował feralną wannę. Domaga się on od Wassermanna wypłaty zaległych 40 tysięcy złotych za zrealizowane usługi. Były koordynator służb specjalnych nie uregulował tej należności na znak protestu przeciwko domniemanemu partactwu wykonawcy.
Od początku patrzyłem na zamieszanie wokół ministerialnej wanny z dużym zdziwieniem, a nawet niesmakiem. Każdy polityk, a już szczególnie dosyć wpływowy i o powszechnie znanym nazwisku, musi brać pod uwagę nie tylko racje merytoryczne i szanse procesowe, ale także społeczny odbiór spraw, w jakie się angażuje, nie abstrahując też od wizerunku swojej partii, kształtowanego - bardziej lub mniej uczciwie - przez media. Są one bowiem dzisiaj ogromną potęgą, mającą moc wykreować, ale i zniszczyć osoby publiczne. Niekiedy lepiej jest więc machnąć ręką na urażoną dumę, czy poniesione koszta, aby zupełnie niepotrzebnie nie stać się obiektem mało wybrednych żartów.
Wiem, że wiele życzliwych Wassermannowi osób (także z kręgu jego zawodowych przyjaciół, czyli prokuratorów) ostrzegało go przed możliwymi opłakanymi dlań skutkami tej decyzji, zanim jeszcze ją podjął. Doradzali mu, żeby dokładnie rozważył - bardziej z politycznego niż z prawnego punktu widzenia - wszelkie "za" i "przeciw".
On replikował im jednak, że właśnie jako znaczący polityk nie może rezygnować z dochodzenia swoich racji, bo chce pokazać obywatelom IV Rzeczypospolitej, jak powinien każdy z nich postępować w przypadku wykrycia domniemanego przestępstwa. Dlatego właśnie nie złożył pozwu do sądu cywilnego, ale poszedł ze swym doniesieniem do prokuratury, która ma obowiązek chronić społeczeństwo przed ludźmi nieuczciwymi, a już na pewno przed sprawcami czynów karalnych.
Ciekawy jestem, co poseł Wassermann myśli i czuje teraz, kiedy krajowe media prześcigają się w wypominaniu mu, ile kosztowało umorzone w końcu śledztwo (między 30 a 60 tysięcy złotych). Czy naprawdę warto było płacić za swój upór tak wysoką medialną cenę i narażać swoją partię na kaskadę uszczypliwości? Może po głębszym namyśle i dyskusji z politycznymi przyjaciółmi zrezygnuje jednak z zaskarżania decyzji prokuratury i pozwoli tej sprawie umrzeć śmiercią naturalną? Bo podziwu godna obywatelska konsekwencja w tej akurat kwestii nie wydaje się najmądrzejszym sposobem postępowania.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE