Ma się zaświecić pierwsza gwiazdka na niebie. Niebo ma być przejrzyste, bez chmur. Ma być śnieg, lekki mróz i słonecznie w nas wszystkich. W takich nastrojach i w takim klimacie trzeba pójść na mszę pasterską. Gdzie góralska muzyka, kolędowanie chłopców i chichoty dziewcząt. Śpiew dorosłych i starsze góralki, które groźnym spojrzeniem uspokajają rozbrykaną młódź. Wszyscy oczywiście w wizytowych strojach góralskich, czyli w portkach z parzenicą, w guni i w kierpcach na nogach. Trafi się i ciupaska w ręku.
Jestem na takiej mszy po raz pierwszy, uczestniczę w czymś zupełnie niezwykłym i dobrze wiem, że na długo tę tatrzańską noc zapamiętam. Ci wszyscy górale, z Poronina, Głodówki, Bukowiny, może i z Białki i jeszcze z bardziej odległych góralskich wsi i przysiółków, przychodzą tu zapewne rokrocznie. Ale ja, ceper, trochę co prawda zgóralszczony za sprawą Tatr i Beskidów, przeżywam tę wiktorowską mszę w sposób szczególny. I chyba bardziej odświętny. Jest czas na modlitwę i czas na zadumę. Z Wiktorówki jakby bliżej do Pana Boga, może On tam na wysokościach uważnie słucha góralskich kolęd, łatwiej daje rozgrzeszenie, jest łaskawszy na nasze niedopatrzenia i przewiny. I z pewnością przestrzega uczestników tej pasterki i wszystkich pasterek w górach, przestrzega tych wszystkich, co to wybierają się w doliny i na szczyty. Przestrzega przed niebezpieczeństwem gór, bo one choć piękne, to potrafią być groźne. Na koniec mszy zabrzmi potężne "Bóg się rodzi i ostatnie słowa pieśni ...błogosław Ojczyznę miłą" . Droga powrotna nieco szybsza, a my pomarznięci i jakby trochę odmienieni, wracamy do auta.
Ale tuż po mszy idziemy z Wiktorówek jeszcze trochę do góry, na Rusinową Polanę, aby spojrzeć w tę wygwieżdżoną noc na Tatry i zabrać z sobą do miasta góry, niebo, i tę niepowtarzalną atmosferę wigilijnej nocy.
W następny rok i we wszystkie lata kolejne, jest pasterka w kościele Mariackim w Krakowie. Przychodzę tam dobrze przed dwunastą, wybieram miejsce dwadzieścia, może dwadzieścia kilka metrów od ołtarza mariackiego i nie odrywam od niego oczu niemal przez całą godzinę. I mam pełne przekonanie, że tej chwili zazdrości mi wielu Polaków porozsiewanych po świecie, bo oni by dali niejeden zapełniony trzos, aby móc tu w Krakowie, na Rynku Głównym stać i podziwiać dzieło mistrza Wita. Ono z tej odległości wyjątkowo jest wyraziste, teraz rozświetlone dodatkowym światłem, jeszcze bardziej dostojne i bliskie ludziom. Postacie apostołów i Maryi na wyciągnięcie ręki. Stwosz spędził przy tym drewnie kilka lat i stworzył wspaniałość.
Te dwie msze pasterskie, tak bardzo polskie, uroczyste i jednocześnie rodzinne, są zawsze pięknym wejściem w okres bożenarodzeniowy, który kościelnie trwa do drugiego lutego, ale w praktyce kończy się krótko po Sylwestrze, w najlepszym przypadku po Trzech Królac.
Mam jeszcze w pamięci inną noc tatrzańską, choć zupełnie nie związaną z wigilinym czasem. To był marzec pięćdziesiątego szóstego. Z Jerzym prowadzimy kurs narciarski na Kalatówkach w Tatrach, kiedy późną nocą dochodzi do schroniska wiadomość, że na dolnym skraju Polany Goryczkowej zeszła z Kondratowego Wierchu potężna lawina i zmiotła schronisko. Ubieramy się czymprędzej i w kilkanaście osób idziemy do Polaka, bo tak mówilo się o tym przytulnym schronisku tatrzańskim. Zjeżdżając z Kasprowego często zatrzymywaliśmy się właśnie u Polaka, już nie pamiętam co było tam swoistym specjałem. Na pewno góralska herbata. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy przy lawinisku. Tu, gdzie jeszcze parę godzin temu stało drewniane schronisko, jest teraz stos połamanych bierwion, walają się sprzęty. Byliśmy pierwszą zorganizowaną grupką, która po tragedii doszła na rumowisko. Za chwilę są ratownicy, przejmują dowodzenie. Wiadomo, że w schronisku przebywali tej nocy gospodarze obiektu, nocowało także trzech żołnierzy WOP. Po jakimś czasie wydobywamy spod zwałów śniegu całą czwórkę. Nie żyją. Jest smutno i przejmująco. Co innego czytać o górskich tragediach, co innego dziś oglądać w telewizorze komputerowo tworzone sytuacje ekstremalnych lawin i zniszczeń. Co innego widzieć to na własne oczy i przeżywać tę tragedię na miejscu zdarzenia. I patrzeć na coś, co jeszcze przed chwilą było schronieniem dla zziębniętych turystów, stanowiło dach na głową dla ludzi zagubionych w wysokich górach.
Dzień już nastąpił i dopiero teraz widać całe lawinisko, resztki schroniska i pełną grozę tego miejsca. Patrzę na drogę, jaką przebyły zwały śniegu, nim stoczyły się na niewielką polankę schroniskową. Góra porośnięta była lasem, lawina staczała się po stromiźnie, jej droga była kręta, śnieg jakby szykował się do ostatecznej rozgrywki z niewielkim schroniskowym szałasem. I zwyciężył.
Schronisko Polaka na Goryczkowej było - tak sądzono - jednym z bezpieczniejszych obiektów w Tatrach. Położone co prawda w niecce, ale jedyny górujący nad nią szczyt wydawał się być całkowicie niegroźny. Ileż tam herbat góralskich wypiliśmy, ile czasu przegawędzonego z turystami, narciarzami, wopistami. Z gospodynią górskiego domu, Marcinkowską. Dziś oczywiście ani śladu po tamtym schronisku. Tylko nieliczni wiedzą gdzie ono stało, ale nikt się tu nie zatrzymuje, zjeżdża szybko do Kuźnic. Kilkadziesiąt metrów nad dawnym Polakiem jest dziś niewielki góralski domek, gdzie fasolka po bretońsku, piwo, flaczki i cały ten bardziej lub mniej sympatyczny rozgardiasz przy dolnej stacji krzesełek z Goryczkowej na Kasprowy. Nawiasem: to najbardziej starodawna kolejka w Tatrach, a może i w Polsce. Dwuosobowe krzesełka poruszają się ślimaczo, niezbyt to wszystko bezpieczne. Już takimi pojazdami w górach się nie jeździ.
Powiem jeszcze, że niemal każde schronisko górskie ma jakiś swój specjał. Na Kondratowej w Tatrach jest piernik, u Blaszyńskiej w Chochołowskiej szarlotka ze śmietaną. A latem na Przełęczy Kondrackiej w drodze na Giewont z Kondratowej, gaździnki częstują herbatą, maślanką, żentycą.
Zbigniew Ringer
KATALOG FIRM W INTERNECIE