Jest w szeregach jednoczącej się prawicy jeden polityk, który opowiadając w mediach o tym, jak bardzo cieszy się z prezydenckiego sukcesu Andrzeja Dudy, musi powstrzymywać złość na samego siebie, gdyż on mógłby być dzisiaj na miejscu swojego dawnego podwładnego z Ministerstwa Sprawiedliwości.
Mam na myśli Zbigniewa Ziobrę - dawnego pupila braci Kaczyńskich, mogącego przez kilka lat widzieć się w roli delfina w Prawie i Sprawiedliwości oraz kandydata do najwyższych urzędów w państwie w przypadku powrotu tej partii do władzy. Wystarczył jednak moment zwątpienia i wypadł z głównego nurtu, lądując na politycznym marginesie, z którego mozolnie usiłuje powrócić na pokład nabierającego rozpędu okrętu.
A niewiele brakowało, żeby w ślady jego oraz kilku innych młodych polityków PiS poszedł w 2010 lub w 2011 roku dzisiejszy prezydent elekt, który był wówczas przezeń usilnie namawiany do zbuntowania się przeciw prezesowi i zasilenia raczkującej na scenie politycznej Solidarnej Polski.
Duda pozostał jednak w tej bardzo trudnej dla siebie sytuacji wierny Jarosławowi Kaczyńskiemu, co zaowocowało wielkim triumfem, jaki właśnie stał się jego udziałem. Wszystko, o czym jeszcze 5 lat temu marzył Ziobro zgarnął więc ten, kogo wprowadzał on do wielkiej polityki.
Czyż można się dziwić, że - jak w starej piosence Czerwonych Gitar - „smutną ma twarz”, chociaż trzeba przyznać, iż dobrze maskuje swoje uczucia?
Jerzy Bukowski
Dziennik Polonijny
Polish Pages Daily News
KATALOG FIRM W INTERNECIE