Na tę wiadomość czekałem praktycznie od dnia wyborów. Nie wiem wprawdzie, na ile jest ona oparta na faktach, a na ile wyłącznie na zasłyszanych gdzieś plotkach, ale wreszcie pojawiła się w mediach: Jan Maria Rokita może zostać – z poręki nowego rządu – ambasadorem RP w jakimś ważnym kraju.
Skoro nie dało się okiełznać Rokity wewnątrz PO, a planowany prawdopodobnie przez niego scenariusz rządu Platformy Obywatelskiej z Prawem i Sprawiedliwością (gdyby oba ugrupowania uzyskały podobne wyniki wyborcze), w którym mógłby zostać nawet premierem, nie doczekał się realizacji, posada ambasadora wydaje się dlań jako dla partyjnego dysydenta.
Rokita z pewnością nie marzy o wyjeździe na kilka lat z Polski, ale gdyby tak się jednak stało, byłby z pewnością znakomitym i w pełni lojalnym reprezentantem Rzeczypospolitej, zwłaszcza w kraju, którego język jego żona zna lepiej niż polski. A Moskwa i Berlin to przecież kluczowe stolice dla naszej polityki zagranicznej.
Właśnie, żona. Tu jest poważny problem. O ile Rokita z dala od Polski to miła perspektywa dla Donalda Tuska (a może i dla braci Kaczyńskich), o tyle wyjazd na dłużej z kraju jego małżonki byłby dla PO bardzo niekorzystny. Kto potrafi bowiem bardziej kompromitować PiS swoimi sprzecznymi i nie mającymi najmniejszego związku z rzeczywistością wypowiedziami, jak nie ona? To prawdziwa tajna broń Platformy w szeregach największej partii opozycyjnej.
Gdyby informacja o planowanym wysłaniu Rokity „w ambasadory” okazała się prawdą, a on by na nią przystał, zabrawszy ze sobą żonę, to obojętne czy zrzekłaby się ona poselskiego mandatu, czy nie, występowałaby znacznie rzadziej z sejmowej trybuny i w mediach, co mogłoby podnieść notowania PiS.
Sprawa jest więc złożona i kierownictwo PO musi się dobrze zastanowić, zanim podejmie brzemienną w różnorakie skutki decyzję.
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE