Jeżeli ktoś dobiega dziewięćdziesiątego roku życia i jest poważnie chory, to wiadomość o jego śmierci nie powinna nikogo zaskoczyć. Ale jeżeli znało się go jako pełnego wigoru i energii, tryskającego harcerskim optymizmem dziarskiego człowieka, informacja o zgonie może jednak porazić.
Po raz pierwszy spotkałem go w grudniu 1987 roku w Londynie. Przebywałem tam wówczas na trzymiesięcznym stypendium naukowym, przyznanym mi przez fundację śp. Karoliny Lanckorońskiej, ale oprócz zgłębiania dzieł filozoficznych w uniwersyteckiej bibliotece, nawiązywałem liczne kontakty z politycznym i żołnierskim Uchodźstwem z okresu II wojny światowej.
Jako emisariusz niejawnego Ruchu Harcerskiego Rzeczypospolitej szczególnie często spotykałem się z władzami Związku Harcerstwa Polskiego Poza Granicami Kraju. Któregoś dnia jego przewodniczący, z zarazem minister do spraw kraju w rządzie RP na Uchodźstwie hm Ryszard Kaczorowski (późniejszy Prezydent RP) przedstawił mnie wysokiemu, postawnemu mężczyźnie o wyglądzie rasowego kawalerzysty ( w 1939 roku wyruszał na wojnę jako podchorąży 20 pułku ułanów z Rzeszowa) i powiedział:
- Druhu Jurku, to jest nasz Naczelny Kapelan, jeden z nielicznych, który przeżył Katyń. Na pewno znajdziecie wiele wspólnych tematów.
Początkowe onieśmielenie wkrótce minęło, ponieważ ks. Peszkowski okazał się być znakomitym rozmówcą, chłonącym każdą informację o sytuacji w zniewolonej przez Sowietów Polsce. Interesowało go zarówno to, co dzieje się w harcerstwie, jak i w środowiskach kombatanckich, z którymi byłem już wtedy blisko związany. Bardzo ucieszył się, kiedy opowiadałem mu, jak mozolnie, ale systematycznie podnosimy z ruin zdewastowany przez komunistów kopiec Józefa Piłsudskiego na krakowskim Sowińcu.
Od tego dnia widywałem się z nim często, tak na spotkania harcerskiej starszyzny, jak i w cztery oczy. Chciał – jako Naczelny Kapelan działającego na Uchodźstwie ZHP - dowiedzieć się jak najwięcej o Ruchu oraz o Krajowym Duszpasterstwie Harcerek i Harcerzy. Oczywiście nie omieszkałem mu zdradzić, że jestem redaktorem naczelnym jego organu prasowego – wydawanego przez Krakowską Kurię Metropolitalną biuletynu „Czuwajmy”, do którego od samego początku regularnie pisywał, oczywiście nie pod pseudonimem – jak krajowi autorzy – lecz pod własnym nazwiskiem i funkcją.
On sam poruszył kiedyś pierwszy sprawę swojego cudownego ocalenia w 1940 roku, kiedy został w ostatniej chwili odłączony od grupy oficerów, wyjeżdżających z Kozielska na spotkanie śmierci do Katynia. Mówił o tamtym czasie z widocznym wzruszeniem, ale także z mocnym postanowieniem, że trzeba publicznie, odważnie i bezkompromisowo ujawniać tragiczną prawdę o sowieckim ludobójstwie.
Widział to jako swoje najważniejsze życiowe zadanie: skoro uniknął losu swych kolegów, winien jest Opatrzności nie tylko wdzięczność, ale także głoszenie prawdy i kultywowanie pamięci o nich. Nie przypuszczał jeszcze wówczas, że już za parę lat dane mu będzie przedziwnym zrządzeniem losu pochylić się nad ponownie otwartymi grobami, wziąć do ręki czaszki zamordowanych oficerów i odmówić modlitwę w tym strasznym miejscu. Apelował, aby potworna zbrodnia nie stała się jednak zarzewiem nienawiści między Polakami a Rosjanami. Dbał o to, pełniąc zaszczytną funkcję kapelana Rodzin Katyńskich.
Każde kolejne spotkanie z ks. Peszkowskim było dla mnie wielkim przeżyciem: czy to w USA na IV Światowym Zlocie ZHP PGK w 1988 roku, czy później w Krakowie, dokąd bardzo lubił przyjeżdżać na długie rozmowy z ojcem pułkownikiem (obecnie już generałem) Adamem Studzińskim OP – duszpasterzem środowisk kombatanckich, niepodległościowych i harcerskich.
Z radością obserwował zachodzące po 1989 roku w kraju przemiany społeczno-polityczne i dynamiczny rozwój gospodarki, ale radowało go, że Kraków pozostał mimo to sobą, zachowując dawny klimat i niepowtarzalny „genius loci”. Właśnie dlatego tak lubił przyjeżdżać pod Wawel, gdzie znajdował chętnych słuchaczy w gronie sędziwych kombatantów i wśród harcerskiej braci.
Śp. ksiądz prałat Zdzisław Peszkowski pozostanie na zawsze w mojej wdzięcznej pamięci jako na przedwojenny sposób elegancki, szarmancki wobec kobiet, uprzejmy w stosunku do każdego rozmówcy kapłan. Był nieustannie pochłonięty dziesiątkami ważnych spraw, które załatwiał w biegu, w pośpiechu, w pędzie, ale rzetelnie i dokładnie, doprowadzając je do pozytywnego finału.
Teraz wreszcie odpocznie sobie na niebiańskiej polanie, na której przy harcerskim ognisku spotka także tych, z którymi ostatni raz widział się w Kozielsku wczesną wiosną 1940 roku.
Jerzy Bukowski
(Magazyn Centrum)
KATALOG FIRM W INTERNECIE