Jestem zwolennikiem tezy o potrzebie zasilania parlamentu sprawdzonymi wcześniej w pracy na rzecz lokalnych samorządów radnymi. Uważam, że część spośród nich powinna wykorzystać swoje regionalne doświadczenia w służbie całemu krajowi. Szczególnie radni z wielkich miast nabierają w trakcie czteroletniej kadencji niezbędnych kwalifikacji, umożliwiających im później efektywne trudzenie się sprawami ogólnopolskimi w Sejmie bądź w Senacie.
Nie. Wybierając radnych, powierzaliśmy im los miasta i województwa na pełną kadencję. W pewnym sensie podpisywaliśmy z nimi – jako wyborcy – czteroletnią umowę o pracę. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby po jej chlubnym zakończeniu ruszyli oni do boju o parlamentarne mandaty, wykazując się w kampanii wyborczej swoim znaczącym, samorządowym dorobkiem.
Jeżeli obserwuję jednak ogromne zainteresowanie szeregu radnych porzuceniem tej pracy w połowie czasu, na jaki zostali zaangażowani przez swój elektorat, na rzecz innej, bardziej zaszczytnej (i co tu ukrywać: znacznie lepiej płatnej), to mam nieodparte wrażenie, że jestem zdradzany i że ci, którym w dobrej wierze powierzyłem na określony czas los miasta (województwa) za nic mają oddane nich głosy. Taką postawą udowadniają, że nie liczy się dla nich dobro samorządu, bo pracę dla niego traktują wyłącznie jako niezbędny szczebel w politycznej karierze.
Wiem, że mamy do czynienia z sytuacją nadzwyczajną, czyli skróceniem kadencji przez parlament. Nie usprawiedliwia to jednak radnych, którzy chcą natychmiast porzucić swoje obowiązki, zlekceważyć wyborców i szukać sławy w Warszawie. Tacy ludzie nie są godni zaufania, bo kto wie, jakie pomysły mogą im przyjść do głowy na następnym politycznym zakręcie. Kto raz zawiódł wyborców, temu w pełni nie uwierzy się już nigdy potem.
Z Krakowa dla www.Poland.US
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE