Te słowa chyba najlepiej oddają wszystko, co dzieje się od kilka lat obok kładki nad ulicą Lubicz, w bezpośrednim sąsiedztwie dworca PKP i tymczasowego dworca PKS w Krakowie. Przyjeżdżający pociągami lub autobusami do europejskiej stolicy kultury turyści patrzą z przerażeniem na ten obraz nędzy i rozpaczy, zatykając nosy, zwłaszcza w upalne, letnie dni.
Bo też jest się czemu dziwić. Miejsce będące jedną z wizytówek miasta szczycącego się mianem papieskiego, królewskiego i stołecznego, powszechnie określanego jako kulturalna stolica Polski, nie potrafi poradzić sobie z kilkudziesięcioma nieszczęśnikami, z których większość powinna już od dawna znajdować się w szpitalach, domach opieki społecznej lub na kuracji antyalkoholowej.
O tym, że problem jest poważny nie tylko z powodów estetycznych i porządkowych świadczy sytuacja sprzed paru miesięcy, kiedy do jednego z mężczyzn przyjechała karetka Pogotowia Ratunkowego, wezwana przez przypadkowych przechodniów, którzy uznali, że jest on w stanie agonalnym. Lekarz i sanitariusz nie zdecydowali się jednak wziąć go ze sobą, głośno wyrażając - w pełni zresztą uzasadnioną okolicznościami - obawę, iż zanieczyści karetkę. Podobnie reagują wzywani do sporadycznie awanturujących się degeneratów (unikają oni konfliktowych sytuacji, mogących zagrozić ich statusowi) policjanci i strażnicy miejscy - wolą obchodzić ich z daleka.
Nie wiem, kto formalnie odpowiada w Krakowie za udzielanie pomocy osobom z marginesu społecznego, ale pozostawianie ich samym sobie nie jest dobrą koncepcją. I nie chodzi mi tylko o względy estetyczne, ale o elementarne zasady humanitarne, nakładające na władze samorządowe obowiązek dbania o tych. którzy nie umieją bądź nie chcą zadbać o własny los.
Z Krakowa dla www.Poland.US
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE