Kiedy emigrowałem z Polski w roku 1963, Lech Wałęsa uczęszczał jeszcze do technikum mechanizacji rolnictwa. Obydwaj jesteśmy elektrykami, co prawda on od wózków akumulatorowych, a ja inżynier-elektronik, od przyrządów medycznych.
Z zainteresowaniem obserwowałem jego karierę, jako przywódcy Solidarności i życzyłem mu jak najlepiej w obaleniu sowieckiego systemu metodami pokojowymi. Kiedy spotkałem Lecha Wałęsę w zeszłym roku (2012), w Miami Floryda, na spotkaniu organizowanym przez Biankę Rosental i American Institute of Polish Culture zdecydowałem się wtedy osobiście mu pogratulować sukcesu w obaleniu systemu komunistycznego. Jego sukces polegał na pokojowej metodzie, dzięki której udało mu się obalić system sowiecki w Polsce, bez rozlewu krwi. Metodzie, która stała się modelem do rozpadu sowieckiego systemu nie tylko w Polsce, ale w całej Europie Wschodniej, łącznie z ZSSR. Teraz patrząc na tamte wypadki z perspektywy 23 lat i obserwując krwawe wojny w Afganistanie i Afryce Północnej należy dziękować Wałęsie, że przewrót w Polsce odbył się prawie, że bez ofiar.
Młode pokolenie, które wyrosło już w demokratycznej Polsce nie rozumie realiów tamtych komunistycznych czasów. Tamtejsza nomenklatura, włącznie z Służbą Bezpieczeństwa panicznie bała się powtórzenia wypadków z Budapesztu w roku 1956, kiedy to komunistycznych działaczy wieszano na przydrożnych latarniach. Wielu z nich zapisało się do tych służb nie tyle z przekonania, co z powodu lepszego, a raczej lżejszego kawałka chleba.
Tym razem tych ludzi trzeba było uspokoić, że zmiana systemu nie równa się dla nich karze śmierci. Także nomenklaturę przemysłową trzeba było upewnić, że zmiana systemu będzie nawet dla nich nawet korzystna. Nie będą już popychadłami stającymi na baczność przed miernotami z Komitetów Wojewódzkich PZPR. Gdyby wypadki potoczyłyby się inaczej i gdyby zamiast Wałęsy na czele ruchu Solidarności stanęliby ludzie, których celem była konfrontacja i „krwawe rozliczenie” z władzami komunistycznymi doszłoby do wielkiego rozlewu krwi. Tamci ludzie nie rozumieli, że osaczone zwierzę, którym stała się nomenklatura komunistyczna, było ciągle niebezpieczne i nieobliczalne w momencie, kiedy ich życiu i bytowi zagrażało niebezpieczeństwo.
Jeden z mych amerykańskich znajomych, Prof. Stephen P. Dresch, ekonomista z Michigan State Technical University, jeszcze przed powstaniem Solidarności rozumiał tę sytuację i napisał nawet memoriał do ówczesnych władz komunistycznych, w którym sugerował prywatyzację przemysłu z udziałami zastrzeżonymi dla partyjnej i technicznej nomenklatury. Wedle niego, w tamtym czasie, ważniejsza była dla Polski zmiana systemu ekonomicznego, z sowieckiego, centralnie sterowanego, na rynkowy, niż fakt, kto obejmie własność gospodarki. Niestety jego uwagi były przedwczesne i jego sugestia pozostała bez odpowiedzi.
Będąc ostatnio w Polsce obserwowałem z bliska, wielką demonstrację związków zawodowych łącznie z Solidarnością, która miała miejsce 14 września, 2013 r. w Warszawie. Na transparentach widziałem hasła, w gruncie rzeczy jak gdyby wzięte z zeszłej epoki, w postaci: "Stop prywatyzację zakładów pracy". Pomyślałem sobie, że równie dobrze na transparentach demonstranci mogliby napisać: "Leninie wróć!". Wygląda na to, że ludzkie żądania w ciągu ostatnich 25 lat zmieniły orientację. Może wtedy, kiedy Wałęsa podpisywał w Stoczni w Gdańsku porozumienie z rządem PRL-u, ludzie nie zdawali sobie sprawy, co znaczy wolny rynek. A może chcieli komunizmu z "ludzkim obliczem", coś jak Dubczek w Czechosłowacji, w roku 1968? Na szczęście demonstracja, jaka widziałem w Warszawie, była pokojowa. Nie widziałem rozbitych szyb lub podpalonych samochodów. Zastanowiło mnie jednak skąd znalazły się pieniądze na przywiezienie do Warszawy 100 tysięcy ludzi, pięknymi autobusami, zaopatrzenie demonstrantów w czerwone trąbki i petardy dla robienie hałasu, zakwaterowanie i wyżywienie? Może w "Nowej Polsce" nie jest tak źle, jak wykrzykiwali demonstranci. Może Polaków stać na marnotrawstwo pieniędzy, miast przeznaczyć je, na przykład, na kulejące lecznictwo?
Co do zarzutów "agenturalnej" działalności młodego Wałęsy pod pseudonimem "Bolek", to była ona krótka i blada w porównaniu z innymi politykami, jak na przykład działalność Prezydenta Kwaśniewskiego, którego biografia sięga czasów PRL-u jako członka K.C. i wielokrotnego ministra od młodzieży i sportu w kilku komunistycznych rządach. Fakt, że Kwaśniewskiemu nie udowodniono działalności agenturalnej, jest nieistotny. Ludzie na czołowych stanowiskach w PRL-u, jakie zajmował Kwaśniewski, korzystali z wiadomości dostarczanych przez Służbę Bezpieczeństwa i nie musieli się sami trudzić ich zbieraniem. Jakoś Aleksandrowi Kwaśniewskiemu udało się uniknąć publicznej krytyki, a nawet, ku memu zdumieniu, Polacy wybrali go dwa razy na Prezydenta już w demokratycznej Polski. Ostatnio Kwaśniewski bryluje, jako humanista i demokrata, zarówno w Polsce jak i na Zachodzie, gdzie na prestiżowym Georgetown University wykłada amerykańskim studentom arkana dyplomacji w Europie Środkowej. Można o nim powiedzieć, że ma pokrycie teflonowe, którego, ani woda, ani obelga się nie ima. Może niedługo się dowiemy, że stał się on zaufanym amerykańskiego prezydenta, któremu doradza w sprawach sportu, pokoju, no i oczywiście stosunków rasowych i religijnych, w których ma wielkie doświadczenie.
A więc tyle o politykach, agentach i donosicielach, którzy właśnie dzięki Wałęsie, ale także samym Polakom, kwitną i "demokratycznie" się rozwijają.
Jeśli chodzi o me własne akta z SB, które otrzymałem z IPN-u to zawierają one około 200 stron raportów na mój temat i z rozmów, jakie agenci SB przeprowadzali ze mną po moich powrotach ze Szwecji. Wśród tych donosów, znajduje się także charakterystyka mej osoby sporządzona przez mego przyjaciela, którego "proszono" o jej sporządzenie. Komicznym faktem jest, że to ja sam napisałem tą charakterystykę, a mój przyjaciel skopiował moje wypracowanie i dostarczył do SB. Za przykładne wykonanie powierzonego zadania mego przyjaciela pochwalono i dano mu paszport do Francji, z której do PRL-u już nie powrócił. Dzisiaj, 50 lat później, dowiaduje się z tych donosów, co wtedy o sobie dla SB pisałem.
Fakt jest, że w roku 1976 Wałęsę skreślono z ewidencji współpracowników, z powodu "niechęci do współpracy". Trudno o lepsza dla Wałęsy laurkę. Jeśli nawet Wałęsa rozmawiał z tajniakami SB, to byli to ludzie, z którymi należało rozmawiać i ich upewnić, ze Solidarność nie powywiesza ich na latarniach. Wałęsie to się to udało. Należy się Lechowi uznanie, że nie posłuchał podżegaczy do konfliktu i wybrał drogę, jaką na pewno sugerował mu Papież Jan Paweł II.
Dla tych z Państwa, którzy są zainteresowani jak wyglądało życie w PRL-u w tamtych latach zachęcam do lektury mej biografii, pod tytułem "Do sukcesu pod wiatr" dostępnej na Amazon.com. W tej właśnie książce znajdą Państwo wyjątki z raportów SB począwszy od roku 1960 i wiele innych ciekawostek z mego życia w Polsce (PRL), Szwecji i USA, gdzie z kolei podejrzewano mnie o wykradanie wysokiej technologii dla byłego ZSSR z powodu wysłania do Moskwy, na wystawę medyczną "Super Komputera", (PC-klona) wartości $400 robionego na Taiwanie.
A więc nic nowego pod słońcem, jako że historia kołem się toczy...
Jan Czekajewski
janczek@aol.com
KATALOG FIRM W INTERNECIE