To będące cytatem ze słynnej piosenki grupy Queen pytanie ciśnie mi się na usta, ilekroć uczestnik zawodów sportowych umiera w ich trakcie. Czy należy je wtedy przerwać, czy też kontynuować, zwłaszcza jeśli pozostali zawodnicy nie mają świadomości tego, co się stało?
Z takimi przypadkami mamy do czynienia głównie podczas wyścigów kolarskich i biegów długodystansowych. Jeśli ataku serca, wylewu krwi do mózgu lub poważnego urazu doznaje piłkarz, koszykarz, czy hokeista, widzą to inni zawodnicy, sędziowie, publiczność, a często także miliony widzów przed telewizorami.
Kiedy spada z roweru kolarz lub przewraca się maratończyk bądź przełajowiec, świadkami tego dramatycznego zdarzenia są wyłącznie ci, którzy w danym momencie znaleźli się w jego pobliżu.
Z taką sytuacją musieli zmierzyć się organizatorzy 13. edycji poznańskiego maratonu, gdy na 14. kilometrze śmiertelnego ataku serca doznał 35-letni uczestnik biegu.
Rzeczniczka imprezy Monika Prendke poinformowała media, że służby medyczne szybko podjęty reanimację zawodnika, niestety pomoc okazała się nieskuteczna i zmarł on w miejscu upadku. Przybyły na miejsce tragedii prokurator uznał, że do zgonu doszło z przyczyn naturalnych.
Nie wiem jak zachowali się ci zawodnicy, którzy biegli tuż za nim i widzieli jak ich rywal osuwa się na ziemię, ale raczej nie zdawali sobie sprawy z następstwa tego incydentu; zapewne pobiegli dalej, myśląc że nic groźnego sie nie stało.
Maratonu nie przerwano, nazwiska zwycięzców w poszczególnych kategoriach podano równolegle z informacją o śmierci jednego z ponad 5700 uczestników.
A ja zastanawiam się, czy w tej sytuacji „the show must go on”? Czy w chwili stwierdzenia śmierci zawodnika nie należało jednak przerwać zawodów?
Jerzy Bukowski
Korespondencja z Krakowa
dla Portalu www.Poland.us
KATALOG FIRM W INTERNECIE