KONTAKT   I   REKLAMA   I   O NAS   I   NEWSLETTER   I   PRENUMERATA
Niedziela, 24 listopada, 2024   I   12:16:22 AM EST   I   Emmy, Flory, Romana
  1. Home
  2. >
  3. WIADOMOŚCI
  4. >
  5. Polska

Europa bez wspólnej historii

30 marca, 2007

Niektóre pomysły biurokratów z Unii Europejskiej budzą powszechny aplauz we wszystkich państwach członkowskich, inne wywołują uśmiech zażenowania lub są znakomite jako przedmiot kpin, lecz można i trzeba je w końcu zaakceptować, jak choćby urzędowo określony rozmiar i kształt banana (takie same regulacje będą dotyczyły także naszego oscypka). Pojawiają się jednak pomysły, których nie tylko nie musimy w Polsce entuzjastycznie przyjmować, ale powinniśmy im się zdecydowanie sprzeciwiać.

Do tej ostatniej kategorii należy projekt uzgodnienia wspólnej wersji historii wszystkich 27 krajów, tworzących Unię Europejską, zgłoszony przez niemiecką minister edukacji Annette Schavan. Miałaby ona zaowocować jednym dla całej Unii podręcznikiem szkolnym.
   
Mniejsza już o to, że z taką propozycją występują akurat przewodniczący obecnie UE Niemcy, co budzi uzasadniony niepokój w Polsce. Problem leży głębiej i jest dla mnie wyraźnym sygnałem, że dominująca dziś we współczesnym świecie zasada politycznego słuszniactwa (political corectness) może zostać uznana za obowiązującą również w tak delikatnej materii, jaką jest opisywanie dziejów.
   
Gdyby Europa była kiedykolwiek jednym organizmem (najbliżej było do tego w średniowieczu), można byłoby podjąć próbę napisania jej historii. Skoro dzieje starego kontynentu są jednak sumą historii skonfliktowanych ze sobą i mających zupełnie różne oceny swej przeszłości państw, taki wysiłek musi spalić na panewce. Nie ma bowiem czegoś takiego, jak europejska tożsamość, z punktu widzenia której można byłoby oceniać zachowania poszczególnych krajów.
   
I bardzo dobrze, bo jedynym spoiwem wspólnej wizji historii Europy mogłaby być właśnie wspomniana wyżej zasada politycznego słuszniactwa, która wyrasta głównie z lewicowych korzeni. Wedle tego spojrzenia faszyzm jest godny bezwzględnego potępienia, w komunizmie da się natomiast znaleźć wiele pozytywnych elementów, antysemityzm to  zawsze zbrodnia (nawet w sferze werbalnej), a niezbyt chwalebną rolę Żydów w instalowaniu sowieckiej władzy w krajach środkowej Europy można przemilczeć, kolonializm niósł nieszczęście dla podbijanych ludów, wszystkie rewolucje były zaś godne podziwu. Itd, itp.
   
Inną kłopotliwą sprawą są odmienne punkty widzenia różnych państw na  te same zdarzenia. Bombardowanie angielskich miast przez Niemców w okresie II wojny światowej traktowane jest przez Brytyjczyków jako zbrodnia, popełniana na ludności cywilnej, a ich odwetowe uderzenia na niemieckie miasta jako usprawiedliwiona forma obrony; Niemcy patrzą na to zagadnienie zgoła inaczej. Napoleon Bonaparte pozostaje dla Francuzów bohaterem, dla Rosjan agresorem, a dla Polaków człowiekiem, który zawiódł ich wielkie nadzieje na odzyskanie niepodległości. W Leninie jeszcze dziś wielu europejskich lewicowców widzi natchnienie dla swych działań, a prawica porównuje go do Hitlera i Pol Pota. Również i w tej dziedzinie można by wymieniać dalsze przedmioty poważnych różnic w ocenie tych samych faktów i postaci przez poszczególne państwa, partie, a nawet zawodowych historyków.
   
A jak zinterpretować we wspólnej historii Europy problem wielokrotnych zmian granic i związanych z tym wysiedleń oraz migracji ludności? Czyje są Alzacja i Lotaryngia, kto ma prawo do Siedmiogrodu, do kogo powinno należeć włosko-austriackie pogranicze w Tyrolu? Oczywiście, dzisiaj, gdy unijni mędrcy wmawiają nam, że bardziej liczą się regiony, a nie państwa, te zapalne punkty nie budzą już takich emocji, jak jeszcze pół wieku temu. Skoro miałaby powstać jednolita wersja dziejów naszego kontynentu, to trudno byłoby uniknąć jednak kontrowersji przy próbie maksymalnie obiektywnego (czy to w ogóle możliwe?) przedstawienia tych i w wielu innych sporów terytorialnych.
   
Zastanawiam się, jaki jest sens wkładania przez Niemcy kija w europejskie mrowisko. O ile jestem w stanie uwierzyć w szlachetne intencje pani minister Schavan, a nawet w niemiecki masochizm (bo przecież ich historia obfituje w niezbyt chwalebne momenty, które musiałyby znaleźć się w jednolitej wykładni dziejów Europy), o tyle nie mogę dostrzec najmniejszych szans powodzenia tego projektu. Na pewno ożywi on zainteresowanie ojczystymi dziejami w wielu krajach UE, ale nie na zasadzie szukania czegoś wspólnego (samo polityczne słuszniactwo nie wystarczy, na szczęście, jako zasada porządkująca), ale raczej utwierdzania się w przekonaniu, że to ich wersja historii jest prawdziwa, a nie ta, której hołdują inne państwa.
   
Obawiam się, że zamiast rzeczowego, wspólnego poszukiwania prawdy historycznej przez naukowców najbardziej związanych ze sobą na dobre, a częściej na złe krajów (co ma już miejsce od wielu lat, m.in we Francji i w Niemczech, a także w Niemczech i w Polsce), rozpocznie się emocjonalne rozgrzebywanie starych, zabliźnionych już ran. A jako że zechcą wziąć w tym procederze czynny udział również dalecy od obiektywizmu historyków politycy, dojdzie do niepotrzebnych sporów i narastania animozji, które nikomu nie są potrzebne, zwłaszcza w fazie poszerzania unijnej wspólnoty.
   
Mam więc nadzieję, że stosowne gremia decyzyjne Unii Europejskiej odrzucą ten pomysł, a przynajmniej odłożą go na dłużej ad acta. Może dożyjemy czasów, kiedy pisanie jednolitego podręcznika historii nie tylko dla Unii, ale dla całej Europy stanie się czymś naturalnym i pozbawionym wszelkich emocji (osobiście mocno w to jednak wątpię z wyłuszczonych wyżej powodów), ale ten dzień z pewnością jeszcze nadszedł.

Jerzy Bukowski
"Magazyn Centrum"