Z polskich kurników powinno teraz dobiegać radosne gdakanie. Zgodnie z nowymi dyrektywami Unii Europejskiej kury muszą być bowiem trzymane w znacznie większych niż do tej pory klatkach: ich wysokość nie może być mniejsza niż 35 centymetrów, a na każdą z lokatorek musi przypadać minimum 750 centymetrów kwadratowych powierzchni (zamiast dotychczasowych 550, a w przedunijnych czasach 350). Trzeba też zainstalować w nich specjalne poidła, grzędy i urządzenia do ścierania pazurów.
Z danych Głównej Inspekcji Weterynaryjnej wynika, że tak wysokie standardy spełnia dzisiaj już 70 procentów polskich hodowców drobiu. Wedle jej obliczeń właściciel średniej wielkości fermy drobiarskiej (około 15 tysięcy kur) musi wydać na konieczne modyfikacje do 700 tysięcy złotych. Ostateczny termin na dokonanie zmian mija w lipcu br., ale już w czerwcu ruszą unijne i krajowe kontrole.
Część hodowców zgrzyta zębami i kupuje nowe klatki (głównie od niemieckich oraz hiszpańskich producentów, ponieważ polscy zaspali, tracąc ogromną szansę na duży zarobek), wielu wycofało się jednak z rynku lub ograniczyło swoją działalność gospodarczą. Liczba piskląt przeznaczonych na nioski spadła w ubiegłym roku o 18 procent. Fachowcy obliczają, że zgodnie z nowymi standardami trzeba zainwestować 100 zł w kurę zanim zniesie ona pierwsze jajko.
To, co cieszy polski drób martwi jednak konsumentów. W związku z koniecznością modernizacji klatek ceny jajek poszybowały w górę z zapierającą dech w piersiach szybkością. W ciągu ostatniego miesiąca podrożały one średnio dwukrotnie: najmniejsze z 19 do 41, a największe z 38 do 63 groszy za sztukę. Analitycy rynku drobiarskiego nie wykluczają, że przed tegorocznymi świętami Wielkiej Nocy te w rozmiarze XL mogą kosztować nawet złotówkę.
Wedle starego powiedzenia, gdyby jaja były kwadratowe, życie kur stałoby się nie do zniesienia. Co mają jednak powiedzieć kupujący coraz droższe jajka ich konsumenci?
Jerzy Bukowski
KATALOG FIRM W INTERNECIE